Co nas nie kręci a co nas nie podnieca.

Kiedy ma się całkiem niezły dzień przeważnie czegoś brakuje. Do głosu dochodzi uczucie, że przecież mogłoby być lepiej. A cóż może być lepszego dla fana motoryzacji niż objechanie jakiegoś nowego cudeńka prosto z salonu. I w ten sposób szybciej niż raport doręczenia sms-a wysłanego do kolegi alkoholika, celem omówienia się na degustację stałem z kluczykami już przed nim. Miało być cudownie, a wyszło tak jak z piłkarzami, czyli jak zwykle.

Zacznijmy od tego, że nie był to kluczyk tylko złośliwe plastikowe ustrojstwo, które znakomicie mogłoby posłużyć jako podstawka do kubka z kawą, a nie do otwierania samochodu. I te ciągłe obawy czy falami radiowymi wysłał instrukcję nakazującą zamknięcie drzwi.

Ale jak wiadomo dzień często zaczyna się od tyłka strony, a potem schodzi jeszcze głębiej. Ledwo udało mi się odpalić a już po chwili zepsułem. Ale jednak nie. To tylko kolejne „udogodnienie”. Przy każdym zatrzymaniu bowiem wyłącza się silnik celem zaoszczędzenia paliwa. Znacznie gorzej wychodzi na tym rozrusznik. I moja pewność, że wraz z zapaleniem zielonego ruszę. I już oczyma wyobraźni widzę jak coś się pomieszało a tak z tyłu trąbią. I zaoszczędzone pieniądze idą się wozić bo muszę regularnie odwiedzać aptekę i kupować coś na uspokojenie.

Pod koniec już miało być miło, to znaczy się one, pełnoletnie licealistki. Jestem uratowany. Teraz wystarczy tylko efektownie wejść w zakręt, pociągnąć za dźwignię i ogniem wyjść na prostą. A potem już z górki. Tylko jak mówi Michał Wójcik w skeczu o Macieju i królu „ale nie”. Bo nie ma za co pociągnąć. To coś ma elektroniczny ręczny. Więc (to samo, od którego zdania się nie zaczyna) ani pogazować, ani podriftować, ani posiedzieć, gdy na zewnątrz pada.

Następnym razem po prostu się nawalę. Przynajmniej bieżący dzień będzie przyjemny. A stop&go będzie następnego dnia w żołądku.

Napęd na tył jak hybryda.

 

Zacznijmy z grubej rury, ile znacie samochodów z napędem na przód? Cóż, w Europie pewnie 90% albo i więcej samochodów przenosi moc przez tę oś. Ostatnią mekką wydają się Stany, ale również u nich ich coraz więcej. To w sumie ciekawe, bo przez większość czasu ubiegłego wieku królowały auta z napęd na tył. Nie chciało mi się szukać dokładnych danych, ale  na pewno była to duża liczba. Oczywiście z czasem producenci by przyoszczędzić i uprościć konstrukcję zaczęli budować auta, które przenoszą moc poprzez przednie koła. Z punktu widzenia kosztów było to pewnie opłacalne, ale raczej nie dla kierowców. Nie chodzi mi tu od razu o driftowanie, ale zarzucanie na zakrętach jest świetną zabawą. Poza tym już dawno wymyślono tezę, że jedna oś powinna napędzać, a druga kierować. I chyba powoli coś się zaczęło zmieniać na plus w tym względzie. Otóż do grona Beemek, Merców i aut stricte sportowych dołączyła Toyota. Chodzi o model GT86, czyli siostrę BRZ od Subaru i wytworu toyoto podobnego czyli Sciona. Producent Corolli przypomniał sobie, że cztery pierwsze generacje miały napęd na tylną oś, a legendarna AE86 zdobiła ściany japońskich nastolatków zaraz razem z plakatami Godzilli. Ale ad rem. Toyota podobno dała design i sporą część komponentów, a silnik Subaru. Z założenia miał to być tani, wracający do korzeni dający radość z jazdy samochód. I prawdę mówiąc nie udało jej się spełnić prawie żadnego założenia. Silnik, aby oddać swoją moc musi być kręcony niemiłosiernie aż po czerwone pole (co nie sprawia nawet w jednej setnej takiej przyjemności jak chociażby we VTEC-ach), a i tak mamy tylko 200 KM, czyli mniej niż w hot-hach’ach. Co prawda nieźle trzyma się drogi, ale zawieszenie i opony szybko spotykają swoje limity. Podobnie jak hamulce z auta o mocy mniejszej o połowę. Owszem całość można nieco podrasować, ale za cenę 130 tyś. chciało by się mieć w miarę dobry i kompletny samochód, a nie dokładać do niego  graty za cenę Yarisa. Ducha dawnej „rollki” przywołuje tylko oznaczenie cyfrowy i materiały użyte do wykończenia wnętrza. I ten karykaturalny pakiet w stylu Supry. Chociaż i tak mamy dobrze bo w Japonii sprzedają modele z czarnymi zderzakami, tak jakby ktoś chciał wymienić po wyjeździe z salonu. Chwilową siłą GT86 jest praktyczny brak konkurencji, poza Hyundayem Coupe, ale kto by chciał jeździć autem reklamowanym przez Karolaka w stroju Jacka Sparrowa, kapitana  Jacka Sparrowa. Mazda MX-5 ma tylko 160 KM, a 370Z jest droższy i zbyt ociężały. Czyżby brak dobrej alternatywy? No niezupełnie. Wystarczy zerknąć na auta używane. Nagle z małego placu zabaw u lekarza mamy przed sobą ogromny sklep ze słodyczami. Okazuje się, że za cenę Toyoty, lub nawet mniejszą, mamy do wyboru niemal pełny wachlarz producentów. Mamy to choćby BMW, włącznie z odchodzącą „szóstką” z V8, legendarne E30 czy E46 MPower, starą „ósemkę” z V12 i manualem i podnoszonymi światłami. Są Boxstery, Caymany, nawet 964, 994, czy 996 Turbo. Są Corvetty i Vipery. Nawet Honda S2000 albo NSX, czyli japońskie Ferrari. Może nie są praktyczne, ale w GT86 pewnie pralki nie przewieziesz, a poza tym będzie to pewnie drugie auto w garażu. Jeśli ktoś woli automatyczne skrzynie biegów to są Mercedesy AMG albo V12, Jaguary, nawet Maserati z bananowymi lampami. I to wszystko często za mniej niż 100 tyś. Ktoś zaraz pewnie powie poczekaj chwileczkę, ale Toyota jest nowa z gwarancją, a te auto to stare gruchoty. A czy słyszeliście o chorobach wieku dziecięcego? Prawie każde nowe auto je ma, dopiero auto po liftach są w miarę pewne, a Toyota już od dawna nie produkuje pancernych samochodów.

GT86 można by uznać za dobre auto, gdyby była ostatnim na świecie, ale mając na szali ją albo któreś z wymienionych wcześniej aut jest bardziej wyborem czekolado podobnym. Ale może to tylko pierwszy model, jaskółka wieszcząca gorącą epokę palonych tylnich kapci i te zakręty brane pod kątem 45 stopni. W końcu z hybrydami się udało.

Muchos grandes cojones.

W związku z licznymi mailami, a żeby być dokładnym kilkoma, a tak naprawdę jednym o treści: „Jaguar XJ nie jest żadną legendą Ty nic niewiedzący o motoryzacji matole”, postanowiłem podejść do tematu jeszcze raz.

Zanim przejdę do kwalifikowania samochodu jako legendy muszę w jakiś sposób zdefiniować samo pojęcie. Tak więc jako legendę możemy uznać samochód, który w znaczący sposób zmienił postrzeganie motoryzacji. Owszem Garbus mógłby był legendą ze względu na to, że zmotoryzował Niemcy, ale po pierwsze został zbudowany na życzenie Hitlera co nie wygląda dobrze w żadnym CV, a poza tym kto chciałby jeździć Garbusem? Chyba tylko fanatyczny ekolodzy i dzieci kwiaty.

Zatem przechodząc od rzeczy samochodem, który zasługuje na miano legendy jest Ford GT40. Samochód, który utarł nosa Ferrari i który czterokrotnie wygrał wyścig 24h Le Mans. Jego nazwa pochodzi od „Grand Touring” i 40 cali wysokości. GT40 pewnie nigdy by nie powstał gdyby nie konflikt na linii Enzo Ferrari i Henry Ford II. Pan Ford postanowił zaistnieć w sportach motorowych i w tym celu chciał kupić Ferrari. Enzo Ferrari początkowo zgodził się na sprzedaż jednak gdy miało dojść do transakcji wycofał się z umowy. To rozwścieczyło Henry’ego Forda tak bardzo, że postanowił zbudować samochód, który nie tylko będzie rywalizował z Ferrari 250 ale również pokona je w tym wymagającym wyścigu. Pokonanie Enzo Ferrari, to z pewnością zasługuje na miano legendy.

Kolejnym wielkim samochodem jest McLaren F1. Jeśli uznać  911 vel Garbusa za kosmos F1 byłby galaktyką, która nie zostanie odkryta przez najbliższe 10000 lat. Jak bardzo trzeba być szalony żeby z połowie lat 90-tych XX wieku zaprojektować samochód, który jako pierwszy przekroczy 220 mph. W czasie gdy był projektowany nie miał konkurencji jeśli chodzi o osiągi, prestiż i cenę. Nawet teraz ciężko jest znaleźć samochód o mocy blisko 700 KM i który posiada 3 indywidualne miejsca dla kierowcy i pasażerów. Mogłeś zabrać ze sobą 2 kochanki co w przypadku F1 było tylko przystawką. Do dzisiaj ten wspaniały samochód jest uznawany za wzór supersamochodów, króla swojego własnego królestwa. Jest chyba ostatnim przedstawicielem hardcorowej jazdy bez trzymanki i to z zawiązanymi oczami i dynamitem między nogami. Nie posiada żadnych elektronicznych kagańców, ma silnik V12 kręcący się do  7400 obr./min. a zatankowany waży tyle co VW Polo.

Cóż, trzeba mieć muchos grandes cojones żeby rzucić wyzwanie królowi królów, szefowi wszystkich szefów.  Do 2001 roku VW był kojarzony raczej z nudnymi samochodami o mdłej stylizacji. Jednak Ferdinand Piëch planując odejść na emeryturę postanowił  zrobić sobie prezent. Nie mam pojęcia co brał, ale ja też to chcę. Otóż pan Piëch zapowiedział samochód o mocy 1000 KM i osiągający ponad 400 km/h, taki naziemny Concorde. Tak powstał najmocniejszy samochód naszych czasów, Bugatti 16.4 Veyron. Jednak zbudowanie tego potwora to nie projektowanie wlewu paliwa do Foxa, lifting Golfa czy nowe felgi do Passata. Inżynierom VW zajęło 4 lata nagięcie praw fizyki. Na początku postanowili  skonstruować silnik, jednak W16 sama w sobie była zbyt słaba, więc postanowili dołożyć cztery turbosprężarki. Osiągnięcie 400 km/h nie było łatwe, ale dzięki aerodynamicznemu nadwoziu i mocnemu silnikowi udało się osiągnąć nawet 407 km/h. Jednak wysilony silnik o pojemności ośmiu litrów miał pewne problemy z chłodzeniem, ale również rozwiązano ten problem. Postanowiono dołożyć chłodnicę i w ten sposób Veyron ma ich 10. Pewnie myślicie, że to koniec problemów, ale nie. Odkryto, że do tej pory nikt nie produkował opon, które wytrzymają ponad 400 km/h. Na szczęście z pomocą przyszedł Michelin. Jednak okazało się, żeby zatrzymać  prawie 2 tony trzeba hamulców, które … jeszcze nie istnieją.  Tu z pomocą tym razem przyszło Brembo. Wracając do aerodynamiki okazało się, że to również nie jest proste bowiem żadna stajnia F1 nie posiada odpowiedniego tunelu aerodynamicznego. Pozostaje tylko kwestia ceny, 1 mln euro bez podatku, która nie gwarantuje rentowności całemu przedsięwzięciu. Na koniec kilka ciekawostek na temat danych technicznych: od 0 do 100 km/h – 2,5 s, do 200 – 7,3 s, do 300 – 16,7 s, do osiągnięcia 250 km/h Veyron potrzebuje jedynie 273 KM.  Pewnie jesteście ciekawi ile Veyron pali. Cóż 40 litrów w mieście jest sporym wynikiem, ale jazda z pedałem w podłodze sprawia, że Bugatti spala 125 litrów na 100 km, co oznacza że 100 litrowy zbiornik paliwa będzie pusty po 12 minutach. W16 kręcąc się 6000 obr./min. zasysa więcej powietrza w ciągu minuty niż człowiek przez 4 dni. Mój Boże, co za samochód. Wcale się nie dziwię, że został uznany przez Top Gear najlepszym samochodem ubiegłego dziesięciolecia.

To tylko 3 samochody, które można zakwalifikować jako jeżdżące legendy, jednak jest kilka więcej. Na przykład Ferrari 250, które jest działem sztuki, Lamborghini Diablo za swoją czarną jak smoła duszę czy choćby Dodge Viper za silnik z ciężarówki, a także wiele, wiele innych. Pozostaje tylko kwestia czy współczesne samochody urosną do miana legend. Niestety przez całą ten ekologiczny bełkot (pozdrawiam zasypaną Kopenhagę), konflikt na Bliskim Wschodzie i światowy kryzys samochody jak te wkrótce będą istniały na kartkach książek.

 

 

 

PS: Tak naprawdę to nie było żadnego maila, po prostu nie miałem pomysłu na wprowadzenie.

… kiedy immobiliser nie chce ruszyć …, czyli jak nie stracić pracy w zimie.

Kiedy śnieżek z nieba prószy, kiedy pani lekkich obyczajów marzną uszy, kiedy męski narząd płciowy w rozporku kima, wtedy jest prawdziwa zima. Pamiętam ten jakże uroczy wierszyk jeszcze z pseckola. Opisuje całkiem nieźle to co aktualnie dzieje się za oknem. Żeby była jasność, lubię zimę. Za zęby na chodnikach, zderzaki w zaspach i dym z kominów, może dlatego że przypomina samochodowe spaliny. Jednym słowem coś co automaniacy lubią najbardziej. Ale my możemy ubrać się ciepło i nam zima zła niestraszna (znowu wspomnienia z młodości). Co jednak z naszymi ślicznotkami na dworze (i nie mam na myśli tych z początku felietonu)? Mówię o naszych blaszanych przyjaciołach, często z letnimi oponami, letnim płynem do spryskiwaczy oraz starym olejem. Ich widok, przykrytych śniegową kołderką może dla nas wydawać się rozczulający, ale dla nich jest raczej jak mroczny pocałunek rdzy. Zdają się mówić jak Albercik i Maks: „Jakiś nawiew włączyły, cholera”.

Cóż, temperatury poniżej 15 stopni Celsjusza nie ułatwiają odpalenia machiny po całonocnym postoju. Tym bardziej, że dzisiejsze samochody nie mają zbyt wiele wspólnego  z Ursusem C-330. Tony kabli i elektryki, rożnych elektronicznych pudełek jak … różne elektroniczne pudełka pod maską. Co prawda odpowiednio przygotowane do zimy samochody dość dzielnie znoszą ulubioną porę roku drogowców, ale takich samochodów jest pewnie z 5 w każdym województwie.

Pierwszym problemem pewnie będzie otwarcie samochodu. Piloty lubią ciepłe kieszenie, więc po wyjęciu nie działają zbyt chętnie. Dotyczy to zwłaszcza kart bezdotykowych, np. stosowanych chętnie w Renault. Immobilisery też nie lubią być ruszane. Po jakiś 30 minutach, gdy przebijemy się przez lód, śnieg, zabezpieczenia możemy w końcu ruszyć do pracy żeby usłyszeć, że zostaliście zwolnieni za kolejne w tym tygodniu spóźnienie.

Czy zatem jest na to rada? Każdy problem da się rozwiązać, więc również i ten. Wystarczy kupić samochód elektryczny lub hybrydę zamiast normalnego pojazdu. Można by założyć, że hybrydy niewiele różnią się od Forda Fiesty na przykład, ale jest coś co czyni je wyjątkowymi. Poza jeszcze większą ilością kabli i silnikiem elektrycznym, o którym później mają baterie. Dokładniej litowo-jonowe. Takie jak chociaż by w Nokii 6310i. Każdy użytkownik komórki zimą doskonale wie jak spada żywotność baterii oraz szybkość działania całego urządzenia o tej porze roku.  Inną kwestią jest zróżnicowanie baterii ze względu na region – inne baterie występują w samochodach na rynek np. w Californii, a inne w Minnesocie. W Europie w hybrydach baterie są bardziej uniwersalne. Inaczej Leonardo di Caprio vel. Brzydal musiałby ciągle pchać swojego Priusa.

Inna kwestią są wspomniane już silniki elektryczne, dla których ujemne temperatury nie są zbyt przyjazne. W związku z tym pewnie w ogóle nie uruchomicie swojej hybrydy i dzięki temu nie usłyszycie od szefa, że wylatujecie bo po prostu nie dotrzecie do biura do wiosny przyszłego roku. Amerykanie uwielbiają Priusa i elektryczną Teslę, dlatego tam jest kryzys. A my cieszmy się naszymi zwykłymi samochodami. Jak widać nowocześniejszy i przyjazny środowisku nie zawsze znaczy lepszy. A w zasadzie nigdy.

Kiedy śnieżek z nieba prószy, kiedy hybryda nie chce ruszyć, kiedy bateria się zacina, wtedy jest prawdziwa zima.

Alfa, Beta, Gamma, Omega, Delta.

Już za niecały miesiąc wielki jarmark WRC rozpocznie swoje wielkie turne po całym świecie. Szwecja, Meksyk, Niemcy, Japonia. Wielu znakomitych kierowców, potężne teamy, jak Ford i Citroen. Wielu kierowców pożegnało się z tym światem za kierownicom rajdówki, wielu producentów zjadło zęby na oesach, aż widmo księgowego zjadło je same. Jednak przez te wszystkie lata było kilka samochodów, które zmieniły rajdy na zawsze. I to prowadzi mnie do najbardziej zwariowanego producenta samochodów. 50% z was pewnie myśli o Mitsubishi Lancerze, zaś drugie 50% o Subaru Imprezie. Nie, to żaden z nich. Może Audi Quattro? Też nie. Dam wam podpowiedź: auto tej marki zdobyło tytuł mistrza świata 10 razy. Nadal nic? Cóż prawdę mówiąc wcale się wam nie dziwię bo to trochę zapomniana marka. Parę lat temu kojarzyła się z samochodami rządowymi. Tak, chodzi o Lancię. Jednego z najbardziej utytułowanych producentów na świecie, i najbardziej charyzmatycznego. Otóż Lancia kilka lat temu zdobyła wszystko co tylko było do zdobycia w rajdowym świecie.

Pierwszą z wielkich Lancii była Fulvia, z silnikiem V4. Była genialnym samochodem wielkości BMW E30. Miała jednak pewną małą wadę, posiadając mały, 1.3 litrowy silnik kosztowała więcej niż Jaguar E-Type. Miała jednak DNA Lancii, była po prostu olśniewająca. Była jak malinowy sorbet, jak zachód słońca nad Martą Żmudą-Trzebiatowską.

Następna była Lancia Stratos. Supersamochód nie stworzony do podziwiania przed kasynem w Monte Carlo, ale supersamochód, który miał tam dotrzeć pokonując górskie zakręty w iście wariackim stylu. Wystylizowany przez Bertone dzięki krótkiemu rozstawowi osi była niesamowicie zwrotna, a dzięki silnikowi V6 od Ferrari była również cholernie szybka. Tak szybka, że wygrała Mistrzostwa Świata 3 razy. Jednak Stratos nie byłby Lancią gdyby nie kilka problemów. Stratos był strasznie ciasny i niewygodny.  Lancia dała kierowcy kierownicę, ale to przed pasażerem znajdowały się pedały.

Kolejna była 037, ostatni samochód z napędem na jedną oś, który wygrał Mistrzostwa Świata. Była również jedyną, która pokonała potężne Audi Quattro.

I wtedy nadeszła era Delty, samochodu którego pragnąłeś bardziej niż następnego oddechu. W bazowej wersji była po prostu konkurentem VW Golfa, na samym szczycie stała HF Integrale. Integrale,czyli kompletna, HF znaczyło coś tam. Integrale miała napęd na 4 koła i posiadała 2-litrowy, turbodoładowany silnik o mocy ponad 200 KM. Golf GTI przy niej był dziecięcą zabawką. Podobne wersje Lancera i Imprezy ujrzały światło dzienne dopiero 10 lat później. Wersja rajdowa wygrała tytuł Mistrza Świata 6 razy z rzędu, 6 razy. Żaden samochód do tej pory nawet nie zbliżył się do tego wyniku. Być może Delta nie była nadzwyczajnie piękna, ale mój Boże, była niesamowitym samochodem. Świadomość, że Delta niewiele różniła się od swojej rajdowej siostry sprawiała, że czułeś się szczęśliwy. Wystarczyło na nią tylko popatrzeć. Nawet na parkingu zawsze wyglądała jakby dopiero co ustanowiła rekord na Col de Torini. Owszem, jak każda współczesna Lancia miała problem z elektryką i rdzą, ale to że na czymś nie można polegać nie znaczy, że nie może być wspaniałe.

I tak jest z Lancią. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak wspaniały producent samochodów z nietuzinkowym podejście do nich jest teraz tylko oddziałem w koncernie Fiata i produkuje „inne” Bravo, Musę i małe, miejskie autko o niewymawialnej nazwie. To wszystko sprawia, że chcę Deltę Integrale jeszcze bardziej i miejsce w moim garażu marzeń zajmuje na równi z Lamborghini Diablo i Ferrari 512 TR.

Alkohol w każdym domu, snajper na każdym skrzyżowaniu i bomba w każdym samochodzie.

W tegoroczny majowy weekend zatrzymano 2046 pijanych kierowców, zaś w pierwszy listopadowy 1217. Jako potomkowie ułanów lubimy sobie golnąć, jak mawia m.in. Kuba Wojewódzki. Pijemy bo nam smutno, pijemy żeby uczcić jakieś wydarzenie, jak również po prostu by się napić. Szklaneczka whisky, kieliszek wina, dwa piwa i już jesteśmy na podwójnym gazie. Mimo, że pewna ilość alkoholu we krwi jest dozwolona to jednak każda jego nawet najmniejsza ilość wpływa na organizm ludzki. Jeśli nie wierzycie wystarczy zagrać w jakąś samochodówkę, na przykład Forzę 3. Wystarczą dwa  kieliszki wina i mój czas na Nurburgringu był gorszy o 0,01 sekundy niż na trzeźwo. Po całej butelce pogorszył się o kolejne 0,03 sekundy, a innym razem zasnąłem na „Hatzenbects-Bogen”. Zatem alkohol ma wpływ na nasze postrzeganie i co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Koniec, kropka. Jednak mimo to uważam, że powinniśmy móc prowadzić samochód, nawet jeśli nie kontrolujemy reakcji żołądka ani pęcherza. Jako istoty ludzkie mamy skłonności stadne i potrzebujemy towarzystwa. Boimy się samotników bowiem na pewno w swoich domach trzymają kolekcję broni i tylko czekają na dzień, w którym wystrzelają wszystkich na poczcie czy w urzędzie.

Aby zaspokoić naszą potrzebę towarzystwa gromadzimy się w pubach, barach, restauracjach, itp., czyli w miejscach gdzie podawany jest alkohol. Kilka drinków pozwala nam przezwyciężyć nieśmiałość i pozbyć się zahamowań. Pozwala to nam się wyluzować (jakby powiedział Robert Górski „jesteśmy lekko rozmiękczeni”), do tego znajomi i przyjaciele i życie od razu jest piękniejsze. Tyle tylko że potem trzeba wrócić do domu, co może stanowić mały problem. W związku z tym, że jesteście po paru głębszych nie możecie prowadzić. Możecie wybrać autobus, ale jesteście w mieście więc  nie będziecie wiedzieli dokąd dany autobus jedzie. Nawet jeśli jakimś cudem wybierzecie ten właściwy to ktoś na pewno zarzyga wam kurtkę, ukradnie pieniądze i zostaniecie zgwałceni. Jeśli jesteście poza miastem to możecie czekać w nieskończoność, ponieważ do rana na pewno nic nie przyjedzie i umrzecie z zimna. Możecie również wybrać taksówkę, ale wszystko również zależy od miejsca waszego zamieszkania. W mieście działa kilka korporacji, które zawiozą was do domu pod warunkiem, że nie macie nic przeciwko żeby was zgwałcono, okradziono i potem zgwałcono jeszcze raz. Na wsi nie ma żadnych taksówek. Możecie mieć pewność, że jeśli w piątkową noc zadzwonicie po taksówkę ta nie przyjedzie aż do marca przyszłego roku. A do tego czasu będziecie wystarczająco trzeźwi by sami prowadzić. Zatem jeśli nie chcecie być zgwałceni ani zwyczajnie martwi jedynym wyjście na bezpieczny powrót do domu jest wasz własny samochód. Jednak jeśli się na to zdecydujecie na pewno wylądujecie w rowie lub zostaniecie zatrzymani przez policję. Stracicie prawo jazdy, rodzinę i pracę. W związku z tym albo zaczniecie kolekcjonować broń albo przestaniecie pić i stracicie przyjaciół. Czyżby więc nie było wyjścia? Jakiś czas temu wpadłem na pomysł rozwiązujący ten problem. W skrócie wygląda to tak: spotykacie się z przyjaciółmi w pubie, wypijacie kilka drinków, a następnie wracacie samochodem do domu. Na waszym samochodzie zainstalowany jest specjalny kogut informujący innych użytkowników dróg, że jesteście pod wpływem alkoholu. Dzięki temu pozostali kierowcy będą wiedzieli, że mają omijać was szerokim łukiem, a że będziecie się poruszać bardzo wolno będą mieli na to dużo czasu, a co więcej, nawet jeśli wjedziecie w przystanek autobusowy lub drzewo szkody będą niewielkie. Dodatkowo nie będziecie mogli przekroczyć 5 km/h, a jeśli to zrobicie wybuchnie bomba zainstalowana w waszym samochodzie. Albo zastrzeli was snajper znajdujący się na skrzyżowaniu.  Zatem dzięki temu rozwiązaniu nie zostaniecie zgwałceni a wasz samochód rano będzie stał pod domem, a nie 15 km dalej pod pubem.

Dzięki mojemu, żeby nie było, genialnemu pomysłowi więcej ludzi miałoby ochotę wieczorem gdzieś wyjść, co sprzyja zacieśnianiu więzi międzyludzkich, co sprawiłoby że nasz kraj stałby się bardziej szczęśliwym miejscem. Poza tym uważam, że mój pomysł nie ma żadnych uchybień, jednak z przykrością muszę rozczarować jego entuzjastów bowiem nigdy nie zostanie wprowadzony w życie z trzech prostych powodów. Po pierwsze zakaz prowadzenia po alkoholu to mniej samochodów na drogach, a więc mniejsza ilość dwutlenku węgla w atmosferze. Po drugie fiskus zarabia na mandatach, więc na pewno się nie zgodzi na zniesienie tego zakazu. W końcu rząd, który nie pozwoli robić ludziom czegoś co było zakazane, to nie w ich stylu. Poza tym oni nigdy się nie mylą, więc na pewno nie zezwoliliby na coś co do tej pory było zakazane. Na zdrowie.

Benzyna pod maską każdego samochodu.

Kiedy decydujesz się na kupno samochodu wybierasz model, markę, kolor, czy ma mieć nawigację satelitarną, dziewiętnasto calowe felgi albo siedzenia obite skórą z lamparta bądź diabła tasmańskiego. Pomijając bardziej szczegółowe zagłębianie się w wyposażenie dodatkowe to chyba wszystko, prawda? Otóż niezupełnie. Jednym z najważniejszych powodów, o ile nie najważniejszym, dla którego kupujesz dany samochód jest jego silnik. Wybór może być ogromny, jak na przykład 12 różnych jednostek w E-klasie Mercedesa, albo malutki w przypadku Aston Martina DBS.

Dzisiaj wybierając silnik mamy kilka możliwości. Możemy kupić samochód z silnikiem benzynowym, który jest jedynym właściwym dla każdego maniaka motoryzacji i przy okazji jedynym odpowiednim dla samochodu. Na tym właściwie powinienem zamknąć listę możliwości, ale z dziennikarskiego obowiązku wymienię pozostałe. Choć nie wiem po co, bo jeśli odwiedzasz tę stronę wcale nie będą cię interesowały. Dla pozostałych, możecie również kupić diesla ale wiedzcie że to was będziemy winić za globalne ocieplenie i głuchotę  naszych dzieci. Możecie również kupić samochód z silnikiem hybrydowym, ale będzie to znaczyło że w ogóle nie interesujecie się samochodami i wolicie partnerów waszej własnej płci. Pozostaje również silnik elektryczny, ale to tak jakby twoja żona wolała wibrator od … twojego naturalnego wibratora.

W tym miejscu mógłbym zakończyć ten felieton i z zadowoleniem oznajmić, że jedynym właściwym silnikiem jest silnik benzynowy. Ale nie kiedy nadarza się okazja do starcia wroga na pył, a właściwie na spaliny.

Według wyliczeń JATO Dynamics, firmy badającej specyfikacje nowo kupowanych aut, sprzedaż aut z silnikiem diesla w UE wkrótce przewyższy sprzedaż aut z silnikiem benzynowym. W Polsce obecnie jedna trzecia sprzedawanych aut jest wyposażona w silnik wysokoprężny.

Weźmy na przykład VW Golfa, najchętniej kupowany samochod w Europie. Dwulitrowy  diesel (140 KM) wraz ze skrzynią DSG kosztuje ok. 92 tyś. zł. Golf z silnikiem 1,4 (160 KM) i taką samą skrzynią kosztuje 73 tyś.  Golf TDI średnio spala 5,4 litra ropy na 100 km, podczas gdy Golf TSI 6 litrów. Wniosek z tego, że nawet jeśli wersja benzynowa spalałaby 8 litrów na setkę wersją diesel trzeba by było przejechać ponad 150 tyś. kilometrów żeby zniwelować różnicę cen przy zakupie (przy cenach 3,8 zł za litr ON i 4,2 zł za litr PB). W przypadku Skody Fabii, najchętniej kupowanego samochodu w Polsce, jest podobnie (wersje 1,2 70KM  i 1,4 TDI 70 KM). Jeszcze ciekawiej robi się w przypadku BMW X5 (200 tyś. KM dla wersji X5 xDrive30i i X5 xDrive35d) lub Mercedesa S-klasy (niemal 400 tyś. km dla wersji S450 i S450 CDi). Nie wspominając już o wyższym ubezpieczeniu diesla (większa pojemność) oraz o większych kosztach przy serwisowaniu. Producenci montując silniki wysokoprężne bogate w moment obrotowy zapomnieli o dostosowaniu podzespołów do większych przeciążeń. Często nie wytrzymują skrzynie biegów (ok. 20-30 tyś.), wały napędowe czy półosie (ok. 15 tyś.).

Zostawiając koszty przejdźmy do radości z jazdy, czy diesel może zapewnić sportowe przeżycia? Cóż, jak pokazuje przykład Peugeota i Audi w Le Mans tak. Znaczy w pewnym sensie. Otóż silnik benzynowy nabiera radości i wigoru wraz ze wzrostem obrotów podczas gdy silnik wysokoprężny po przekroczeniu 4 tyś. obrotów idzie spać. Owszem, diesel ma mocny „dół”, ale zawdzięcza to tylko turbosprężarce (która w dieslach jest bardziej podatna na uszkodzenia i droższa). Tak więc diesel bez turbo jest niczym, w przeciwieństwie do silnika benzynowego, który świetnie sobie bez niego radzi (a dokładając turbo otrzymujemy prawdziwą rakietę). Poza tym diesel jest głośny i wydaje ten głupi dźwięk „klekleklekleklekle”. „Znawcy” próbują nam wcisnąć, że to ustaje kiedy silnik się rozgrzeje, ale nie bądźcie naiwni. Pozostaje jeszcze kwestia czystości silników wysokoprężnych, które są kilka razy bardziej szkodliwe niż silniki benzynowe. Owszem, obecnie montowane są filtry cząstek stałych, które częściowo rozwiązują problem, ale nie całkowicie. Tak przy okazji taki filtr kosztuje od 2000 do  5000 tyś. zł co 80-150 tyś. kilometrów.

Przechodząc do konkluzji nie potrafię wyjaśnić dlaczego diesle są tak chętnie kupowane. Zostały stworzone jako alternatywa dla wersji benzynowych. Miały być tanie, niezawodne i oszczędne, ale zdaje się, że padły ofiarą własnego (wątpliwego) sukcesu. 10 lat temu diesla kupowali ludzie, którzy chcieli jeździć oszczędnie, ale chyba przekonałem was że teraz tak nie jest. Teraz diesle kupują ludzie,  którzy w młodości zamiast uganiać się za dziewczynami woleli siedzieć w domu i rozwiązywać zadania z matematyki. Są więc kompletnymi idiotami, a na dodatek są głusi. I samotni. I w ogóle nie dbają o środowisko. Poza tym nie możesz się nazywać prawdziwym maniakiem motoryzacyjnym jeśli jeździsz dieslem bowiem w ich żyłach płynie tylko płonąca benzyna. No i kto by zapamiętał te głupie skróty, HDi, CRDi, JTD, JIBNULiKZS*…

Poza tym jeżdżąc samochodem z silnikiem benzynowym poznasz nowych przyjaciół na stacji benzynowej i dzięki punktom już nigdy nie będziesz musiał kupować ręczników. Szef stacji benzynowej będzie pamiętał o urodzinach twoich dzieci i będzie was odwiedzał w stroju św. Mikołaja w Wigilię. Tak więc silnik benzynowy jest nie tylko lepszy pod każdym względem od jego wysokoprężnego  odpowiednika, ale również sprzyja zacieśnianiu więzi międzyludzkich. Benzyna pod maską każdego samochodu.

 

JIBNULiKZS* – Jestem Idiotą Bo Nie Umiem Liczyć i Kupiłem Zły Samochód

Felieton specjalny.

Podobno każdy z nas jest wyjątkowy, unikalny, specjalny. Każdy chce robić to czego wcześniej nikt inny nie robił. Wszyscy pragną być oryginalni i nietuzinkowi.  Madonna 20 lat temu robiła rzeczy, które nie śniły się nigdy innym artystą, ani wcześniej ani później. Teraz mamy Lady Gagę, która twierdzi że jest inna, lepsza tylko dlatego że włożyła sobie piórko w tyłek i założyła dziwne okulary przez które nic nie widać.

Podobnie jest z producentami samochodów. Weźmy na przykład wspaniałe GT3 RS. RS to lżejsza i szybsza wersja GT3, która jest lżejszą i szybszą wersją 911, która jest lżejszą i szybszą wersją VW Beetle. Chociaż tak naprawdę pierwszy Beetle był lżejszy, więc tylko szybszą wersją.

Jeszcze inną drogą poszedł Fiat sprzedając usportowione wersje 500-ki i Grande Punto. Tyle tylko że to już nie są Fiaty. Nowe auta nazywają się Abarth 500 i Abarth Grande Punto. Zatem możemy oczekiwać, że skoro zmieniono im imiona będą zupełnie innymi samochodami niż ich bardziej plebejscy bracia. Koncern z Turynu zmodyfikował nieco komputer silnika, założył większe felgi i zmienił nieco wnętrze, co sprawiło że mamy do czynienia z zupełnie innym samochodem, nieprawdaż? Może zmienił się nieco ich charakter, ale to nadal Fiaty. Jeśli do Pandy wrzucimy V8-kę to nadal będzie to Panda, a nie Ferrari.

Skoro mowa o Ferrari. W swojej ofercie mają specjalną wersją F430. Nazywa się Scuderia, co oznacza drużyna, zespół. Nie brzmi to zbyt wyjątkowo. Zostawiając głupią nazwę pewnie pomyślicie, że siedzenia pokryte są skórą z diabła tasmańskiego, przyciski z jakiegoś ultra lekkiego materiału z Marsa, a silnik ma milion koni mechanicznych. Otóż nie. Wszystko co dostajemy to 20 KM więcej, 0,5 s do setki i 9 km/h do prędkości maksymalnej. Brak materiałów wygłuszających, radia, klimatyzacji i nawigacji satelitarnej dostajemy gratis. Pozwala to zaoszczędzić 100 kg. Pewnie sądzicie, że to wpłynęło na obniżenie ceny, ale nie. Standardowa wersja kosztuje 220 tyś. euro podczas gdy Scuderia  250.  I nie pomaga tutaj nawet to, że sam Michael Schumacher pomagał przy strojeniu samochodu. Po prostu jeśli wydajemy kilkanaście bądź kilkadziesiąt tysięcy więcej na model, który i tak jest niezły powinniśmy czuć jego niezwykłość, wyjątkowość, a tak nie jest.

Jednak chyba najbardziej oszukani będą ci którzy wydali 1,2 mln euro (bez podatków) na najszybsze, najmocniejsze ultra Lambo. Cóż, możemy tylko współczuć tym beznadziejnym idiotom. Lamborghini samo strzeliło sobie w kolano i zaprezentowało nowe „stare” Murcielago, które ma 670 KM (w porównaniu z 650 KM z Reventona), może pędzić 342 km/h (odpowiednio 340 km/h) i przyspiesza od 0 do 100 km/h w 3,2 s (3,4 s). Pewnie pomyślicie, że takie Murcielago kosztuje przynajmniej 1,5 mln. Nic bardziej błędnego. Wyobraźmy sobie sytuację jak w reklamie kart kredytowych. Do stojącego na czerwonym Reventona podjeżdża Murcielago LP 670-4 SV po czym zostawia go w tyle na pierwszej prostej, a następnie powiększa przewagę na kombinacji prawych i lewych (wszakże jest także lżejsze – 1565 kg przeciwko 1665 kg). Następuje ściemnienie, a Boguś Linda mówi: „Reventon – 1,2 mln euro, Murcielago 1,5 mln zł, mina właściciela Reventona na światłach – bezcenne”.

Zatem jeśli jesteś wyjątkowy lub chcesz żeby tak cię postrzegali wyrzuć ze swojego samochodu siedzenie kierowcy, wybij wszystkie szyby, urwij lewe lusterko (prawe może każdy więc nie będziesz oryginalny), zmień logo i naklej żółtą karteczkę samoprzylepną z napisem „Special” na podwoziu, tak żeby wszystkie koty i mrówki mogły cię podziwiać. Dzięki temu wartość twojego samochodu wzrośnie o jakieś 14 groszy, za to twoje ego będzie tak wielkie jak opcjonalne skrzydło do Murcielago za 6000 euro.

Ten felieton, jako że jest specjalny został napisany specjalnym piórem na specjalnej kartce papieru. I w ogóle jest specjalny.

 

PS: Dobra wiadomość dla następnych idiotów. Lamborghini przygotowało otwartą wersję Reventona za 1,3 mln euro. Osiągi: 3,4 s do setki i tylko 330 km/h prędkości maksymalnej.

PS: Ciekaw jestem kto wyłoży 368 tyś. euro (czyli pułap SLR-a, Carrery GT i opisywanego wyżej Murcielago) na Toyotę, przepraszam, znaczy na Lexusa LFA. Za tyle samo, tylko w złotówkach, dostaniemy Datsuna GT-R o niemal takich samych osiągach.

Berek.

 

Z pościgami w serialach czy filmach jest jak z piwem. I nie to, że nie zawsze są pełne. Chodzi o to, że większość zadowoli się sikaczami jakie są sprzedawane w supermarketach, czyli filmy klasy A. Potem są piwa, które są dystrybuowane pod własną marką, czyli trochę gorsze i tańsze. Później jest piwo Vip z pewnego dyskontu, które już nie ma przyporządkowanej litery w alfabecie.

Wiadomo, że aby zrobić efektowny pościg pomiędzy dobrymi i złymi trzeba wydać trochę pieniędzy. Tyle tylko, że producenci wolą zapłacić jakiemuś popularnemu gogusiowi z Hollywood, żeby raz się przeszedł przed kamerą, co powoduje, że ciężarówka z jego honorarium wyczyściła ich konto. A to powoduje, że często rozbijane są podobne samochody. Jak na przykład w pewnym niemieckim serialu, i nie są to „Gorące wargi”. Chodzi o „Cobrę 11”, gdzie zamiast nowego BMW rozbijali stare. I większość się nie jorgnęła. Tyle tylko, że wygląda to gorzej niż jakby przed wypadkiem wrzucili planszę z napisem, że z powodu małego budżetu zamiast Maybacha będzie Trabant.

I to tknęło mnie, żeby zebrać kilka fajnych pościgów w jednym miejscu. Czyli tu. Co prawda pomysł trochę zwietrzały, tytułem wcześniej wspomnianego piwa, ale skoro produkcja się postarała i dostarczyła mi materiały dydaktyczne w postaci skrzynek postanowiłem podjąć kufel, znaczy się temat.

Na początek małe rozprawienie się z „Bullitem”. Nie mam nic do Steve’a MQueena, ale ten pościg w San Francinsco trzyma się kupy podobnie jak Charger i Mustang drogi, czyli wcale. Jeśli kręcili by je na lotnisku to owszem, może promień skrętu by się zgadzał. Sceny może i były kultowe, ale głównie dla psyszczatych nastolatków onanizujących się przy plakatach Stanga wiszących nad ich łóżkami.

A więc przed państwem złota lista pościgowych przebojów. Na miejscu szóstym „Matrix”, gdzie dzielni bohaterowie uciekają przed złymi. Są tylko dwie wady. Podobno na potrzeby tej sceny wybudowano kilka kilometrów autostrady, co z naszej perspektywy budzi zazdrość i uczucie graniczące z pewnością, że tak nie było. No i druga, samochód. Ze wszystkich samochodów jakie było można wybrać, albo zbudować, wybrano Caddillaca. Co prawda ma silnik z Corvetty, ale to ciągle miękka kanapa. Tak czy inaczej, zasłużone, dobre miejsce.

Oczko wyżej rewelacyjny film z Robertem De Niro i Jeanem Reno, czyli jednym słowem „Ronin”. Dwie fantastyczne sceny. Jednak i tu jest pewna łyżka dziegciu. Bo oto zwykły Peugeot 406 i Citroen XM, które na pewno miły sportowe zawieszenie i mocarne silniki, dają rade nawiązać walnę chociażby z Audi S8.

I nie zatrzymujemy się ani na chwilę, pędzimy dalej, na drodze wznieca kurz mały hit w postaci „Transportera”. Może nie jest wybitny, ale jak na warunki całkiem niezły, taki dobry pilsner. Wielki plus za starą i najlepszą siódemkę, za te zmiany biegów (nie jak w najnowszym serialu, gdzie nowe A8 ma manualną skrzynię biegów), czerwone pola. I w końcu kierowca, prawdziwy, który ma doświadczenie i wie co robi, a nie mało znany policjant nowojorskiej policji, gdzie wszyscy jeżdzą taksówkami, nagle wsiada do pięciusetkonnego potwora i ogarnia go lepiej niż Marcus Gronholm. To powoduje, że jestem w stanie wybaczyć ten mały zgrzyt z przeskoczeniem barierki na moście. A skoro coś jest dobre to zawsze można to spieprzyć, czytaj „Transporter 2” i „Transporter 3”.

A teraz wróćmy na chwilę do ostatnio opisywanych Aston Martinów, w postaci „Quantum of Solace”. Już nie chodzi o sam pościg, ale o jeden z najlepszych i najlepiej brzmiących samochodów na świecie, czyli DBS-a. Ryczącą V12-tka, manualna skrzynia i kierowca, który nie cofa się przed niczym. Tylko trochę włókna węglowego szkoda.

Nadeszła chwila dla wielbicieli graniturów, kapeluszy i Ray-Banów, czyli najbardziej muzykalnych braci. Jeśli chodziłoby o ludzi to można by powiedzieć, że trup ściele się gęsto. I właśnie za takie robienie w konia policji zasłużone drugie miejsce dla „Blues Brothers”.

I na miejscu pierwszym ląduje jeden z najlepszych filmów Tarantino i świetne sceny pościgów z „Grindhouse: Death Proof”. Walczący Charger i Challenger, V8-ki i gnąca się blacha. Jak mówił jeden z bohaterów „that was fun”.

Jest jeszcze specjalne miejsce. Co prawda to nie pościg i trochę oszukany. Weźmy Paryż wcześnie rano. Rok 1976. Na drugim końcu miasta mężczyzna ma spotkać się z kobietą. Wsiada w samochód i zap…. Znaczy pędzi. Sądząc po tempie chodzi chyba o poranny seks, a facet chyba właśnie wyszedł z klasztoru. I to nic, że nie jechał faktycznie Ferrari, które podłożyło swój głos, a Mercedesem. Całość bez wielkiego budżetu i efektów robi wrażenie.

A dla tych cwaniaków, co pominęli resztę, żeby zobaczyć sam szczyt dodam, że jest wiele scen pościgowych, jak choćby z „60 sekund”, „Szybkich i wściekłych” ale ze względu już na moją zamroczoną złocistym napojem pamięć ich w tym felietonie nie będzie.

Moto-aktor.

Poprzedni wywód na temat samochodów agenta Jej Królewskiej Mości skłonił mnie do rozważenia innych, znakomitych moto-ról. A skoro nie ma tu redaktora naczelnego, który by wyrzucił ten pomysł do niszczarki do śmieci Fellowes i sam jestem sobie sterem, łódką i żaglem to postanowiłem wcielić go w życie, czego dowodem jest ten oto felieton.

Na kanwie zgranego już filmu „60 sekund” i jego  bardziej współczesnej reinkarnacji wypływa Ford Mustang. Samochód bez wątpienia kultowy, mający pewnie więcej wyznawców niż Kościół Anglikański. Ford w latach sześćdziesiątych postanowił zbudować auto mniejsze i tańsze od mało wówczas popularnej Corvetty. Nie zmienił się tylko silnik V8. Tak więc Bob i Bud zaczęli tłuc kompaktowe auto z siedmiolitrowymi silnikami o mocy grubo trzystu kucy. Dzięki temu został głównym metalowym aktorem, tyle tylko, że w obu przypadkach został doszczętnie zniszczony. Co prawda w oryginale brał udział seryjny samochód, jednak w 2000 roku postanowiono pokombinować z nadwoziem. I nie mam pojęcie co brali designerzy, i sam nie chcę tego używać, ale poważnie, dwa reflektory w środku? Boczne wloty powietrza do bagażnika?

Skoro jesteśmy za wielką kałużą zostańmy tam na chwilę. Mamy tu latającego Generała Lee. A skoro o wodzie mowa, to Charger nic sobie nie robi ze skoku przez rzekę. Założę się, że Sebastian Loeb chciałby mieć takie zawieszenie. Inne wcielenie Dodge’a to służbowy samochód Blade’a, który mam nadzieję z impetem wjedzie w jakiejś nowej części „Zmierzchu”.

Owszem, jest jeszcze Challenger, ale w nim w najlepszym wypadku, i to jest dobre słowo, zatrzymacie się na koparce.

Również Ford Interceptor i Pontiac TransAm nie robią takiego wrażenia. Mimo, że ten ostatni miał podnoszone światła to musielibyście mieć coś co wygląda jak włosy łonowe na głowie i kurtkę z foliowej skóry.

Najciekawszym muscle carem była Barracuda, ale będziecie w niej wyglądać tylko, gdy wyglądacie choć trochę jak Don Johnson, w innym wypadku bliżej wam do listonosza Pata i jego furgonetki.

Ciekawy epizod zaliczył również Chevrolet C-2500 w „Kill Bill-u”. Pozostaje tylko jedna sporna kwestia, jazda „Pussy Wagonem”?

Przejdźmy nieco bliżej, do Francji. Każdy chyba zna przygody taksówkarza z Marsylii. Potrzebujesz szybko dostać się na lotnisko? Wybierasz najszybsze auto, które widzisz na postoju, ale z całą pewnością nie wybierasz Peugeota, nawet jeśli jest to najmniej nieudany z najbardziej nieudanych samochodów. Mimo, że to sensowne auto, to kiedy do niego wsiadasz wszystko jest nie tak jakbyś tego chciał. Poza tym jego właściciele są śmiertelnie nudni, za każdym razem będą snuli opowieści o tym, jaki to on jest niezawodny. Jest, pod warunkiem, że traktujesz go jako kwietnik.

A skoro o Lucu Bessonie mowa to nie sposób  nie wspomnieć o „Transporterze”, czyli BMW 7 i Audi A8. W czasie, gdy wchodziły do produkcji były chyba najlepszymi przedstawicielami swojej klasy. Tyle tylko, że to wciąż duże i nieporęczne limuzyny, które nie powodują przyspieszonego bicia serca. Chyba, że pracujecie dla Audi albo BMW i szef wam każe.

Na pewno rewelacyjnie, również z perspektywy czasu, wygląda DeLorean. Kłopot w tym, że prędkość umożliwiającą podróż w czasie osiągał jedynie przy locie z klifu lub podłożeniu pod niego tony trotylu.

Na naszym podwórku również znajdziemy kilka fajnych samochodów, no dobra mi przychodzi do głowy tylko jeden (bo o Polonezie czy Dużym Fiacie nie ma co wspominać), Mercedes Sec. V8 i luksus oraz look, który do dzisiaj sprawia, że robi się nam ciepło na sercu.

Jest jeszcze wyborne, ociekające zmysłowością, grzmiące wydechem, fantastyczne Maserati Quattroporte z „Nietykalnych”. Tyle tylko, że nie zajedziecie nim daleko, gdyś albowiem skrzynia biegów lubi się zacinać, ale z pewnością będzie się wyśmienicie prezentowało obok pianina w salonie.

A skoro już o Corvette i o Donie Johnsonie mowa to nie sposób wspomnieć o „Policjantach z Miami”, czyli o Ferrari Daytonie. Co prawda był to Chevrolet, ale nawet wtedy jazda nocą przez Miami, z soundtrackiem Phila Collinsa jest przeżyciem graniczącym z orgazmem.

Są również dwa filmy traktujące o „Włoskiej robocie” ze sprytnymi Miniakiami jeżdżącymi po domu. Ale pech w tym, że nie zmieściły by się nawet w moim kilometrowym apartamencie. Poza tym stojąc przed wyborem BMW vel Mini a udawaną Daytoną zawsze wybiorę to drugie. Nawet jeśli nie ma podnoszonych lamp i tylko V8 w miejscu V12. Dlaczego? Bo udaje jak autor, że coś, czym nie jest.