Wszystkiemu winne są supersamochody.

Tak, tym razem znów zacznie się od malkontenctwa, ale mam ku temu wyjątkowo dobry powód. Widzicie jak większość z was otaczam samochody, których moc można liczyć setkami niczym w portfelu Kulczyka należną czcią. Intrygują, budzą podziw, ale także strach. Przynajmniej kiedyś.

Kilkanaście lat temu, gdy chciałeś się przejechać Lamborghini Diablo najpierw żegnałeś się z rodziną i przyjaciółmi. Nie wiedziałeś czy kiedykolwiek zdołasz wrócić. Wszystko zależało od tego narowistego samochodu i jego aktualnego humoru. Było nie w sosie? Cóż. Ale gdy miało akurat dobry dzień wracałeś spocony w brązowymi majtkami. Mimo tego byłeś królem świata. Dostąpiłeś zaszczytu obcowania z nitrogliceryną i przeżyłeś. Adrenalina była pompowana przez widlastą dwónastkę, a każdy fragment twojego ciała bym żywy jak nigdy przedtem. Byłeś herosem, co prawda szalonym, ale jednak. Przechodzący ludzie widząc cię w supersamochodzie zazdrościli ci nie tylko maszyny, ale również odwagi, umiejętności.

Właśnie, umiejętności. Dzisiaj, żeby jeździć czymś co ma więcej niż pięćset koni mechanicznych wystarczy odpowiednia ilość pieniędzy. Dawniej też była niezwykle przydatna, ale drogi i szybki samochód był nie tylko na pokaz.

Teraz dzięki nowoczesnej technice instynkt samozachowawczy połączony z chęcią przetrwania zastąpił kunszt wszystkich inżynierów, którzy brali udział w projektowania twojego nowego cacka. Dzisiaj możesz być maniakiem, który rozjeżdża ludzi na molo a i tak nic ci się nie stanie, ponieważ jesteś otoczony miękkimi poduszkami, odurzony zapachem delikatnej skóry oraz otulony komfortowymi fotelami, które akurat serwują masaż. Wierzysz, że zakręt można przejechać z dowolną prędkością, a inteligentna skrzynia biegów korzystająca z satelity dobierze odpowiednie przełożenie. Nie grozi ci już zgaszenie silnika, gdy chcesz zaszpanować na światłach bo o wszystko zadba kontrola startu. Jazda nowym Turbo S przypomina drzemkę w bujanym fotelu. A co gorsza, żeby jeździć naprawdę szybko nie trzeba już kupować ciasnego coupe.

Przyspieszenie do setki w nieco ponad pięć sekund. Prędkość maksymalna wynosząca 250 km/h. Trzylitrowy silnik wsparty trzema turbosprężarkami. 381 koni mechanicznych. 740 Nm momentu obrotowego. Kusząca wyliczanka, nieprawdaż? Pewnie sądzicie, że to jakaś specjalna wersja 911-tki albo nowoczesne wcielenie Corvetty czy Mustanga. Nic z tych rzeczy. Co prawda ma nadwozie w typie coupe, przynajmniej tak twierdzi producent, jednak z prawdziwym nie ma wiele wspólnego.

Całe te pyszności kryją się w nadwoziu BMW X6. To prawie jakby trufle stały się nadzieniem knedlików. Ale od początku.

Terenówka bez zdolności terenowych okazała się prawdziwym hitem sprzedaży. Dzisiaj każdy oferuje własny przepis, a część z producentów nawet po kilka modeli. Nie ma problemu, żeby zastąpić Mercedesa Klasy S czymś na szczudłach, w końcu jest Klasa GL. Wolisz coś mniejszego do miasta? Renault ma dla Ciebie Captura a Ford Kugę.

Jednak BMW postanowiło zaszaleć i udowodnić, że potrafi połączyć praktycznego suva z gracją nadwozia coupe, który oferuje podwyższoną pozycję za kierownicą i może jeździć szybko po asfalcie oraz dzielnie radzić sobie w lżejszym terenie. Jakby to powiedział Maciej Stuhr, terefere.

Chociaż X6 jest minimalnie większa to nadwozie do słupka b jest blachą zdjęta wprost z X5-tki. Ma delikatnie inne zderzaki, zwłaszcza w przypadku zakupienia pakietu lub wersji M. Dopiero za tylnymi drzwiami zaczyna się zabawa. Niespodziewanie linia dachu się obniża przechodząc niemal w poziomą szybę, którą wieńczy delikatny spojler na tylnej klapie. Może wygląda to efektownie, ale nie jest kanonem piękna. Dodatkowo wygląda wyjątkowo śmiesznie z zamontowanymi relingami.

Poza tym X6-tka jest ogromna. Wydatne i rozdęte nadkola, pękate zderzaki oraz wysokość lekkoatlety biorącego udział w konkursie skoku o tyczce. Czy jednak jest ładna? Umówmy się, że jako właściciel najczęściej będziesz prowadził w przebywał w jej wnętrzu.

A to jest złożone z perfekcyjnych materiałów i po mistrzowsku spasowane. Skóra jest miękka i przyjemna w dotyku, więc z pewnością pochodzi ze szczęśliwych krów. Miejsca z przodu jest dużo. Można się wygodnie umościć, regulując elektrycznie fotele we wszystkich płaszczyznach łącznie z podparciem ud i połykać kolejne setki kilometrów niczym się nie przejmując. Sytuacja ma się gorzej z tyłu, gdzie wspomniany opadający dach ogranicza ilość przestrzeni nad głową. Poza tym X6-tka występuje tylko w wersji czteroosobowej. Piątemu i tak byłoby nie wygodnie.

Jest jednak parę minusów. Deska rozdzielcza została przeniesiona z X5-tki, więc stylistycznie wypada blado w porównaniu z designem nadwozia. Bagażnik ma rozsądne 570 litrów pojemności, ale za sprawą ściętej tylnej klapy nie przewieziecie w nim większych pudeł. Skoro mowa o klapie, to dzięki pochylonemu ukształtowaniu szyby niewiele zobaczycie przy parkowaniu. No i szumnie zapowiadane M ogranicza się do znaczków na kierownicy i obrotomierzu oraz dyskretnych przeszyć na fotelach. Poza tym to zwykłe X6.

O danych silnika była już mowa, ale dodajmy do tego, że w połączeniu z ośmiobiegowym automatem tworzy świetny tandem. Skrzynia zmienia biegi szybko i przy dość wysokich jak na diesla obrotach. Trzeba się pilnować i nie kichać w czasie jazdy bowiem ze 100 km/h łatwo robi się o 50 więcej, a wówczas nie pomoże ani kolor w postaci alpejskiej bieli ani znaczek BMW. Chyba że masz żabie korzenie. Przełożenia można zmieniać ręcznie również za pomocą lewarka, ale nie sprawia to szczególnej przyjemności. Wygodniej pozostawić to automatowi.

Dodatkowo silnik mimo zapewniania świetnych osiągów, lepsze niż w kilkuletnich Ferrari, Porsche czy Lamborghini, nie jest zbyt łasy na ropę. Potrafi zużyć średnio raptem 11 litrów na sto kilometrów, co jest doskonałym wynikiem. Niestety nie robi tego zbyt dyskretnie ani w sportowy sposób. Brzmi nieźle jak na diesla, ale daleko mu do pełnoprawnego M i jest zbyt głośny, co daje się słyszeć w poza tym doskonale wyciszonej kabinie.

BMW obiecuje, że X6-tka potrafi prowadzić się jak rasowe coupe. Dodatkowo na szalę rzuca literę M. Aby obniżyć i tak wysoki środek ciężkości maskę i dach wykonano z aluminium, a błotniki z plastiku. Między innymi dzięki temu w dużej mierze udało im się dokonać cudów.

Układ kierowniczy jest precyzyjny z odpowiednią siłą wspomagania, która ulega zmianie w zależności od aktualnej prędkości. Działa sprawnie i obficie komunikuje się z kierowcą na temat pracy przedniej osi.

Stały napęd na cztery koła zapewnia mnóstwo trakcji. Ponadto moc jest płynnie rozsyłana pomiędzy oba tylne koła, tak by zapewnić najlepszą możliwą przyczepność.

Nastawy zawieszenie są dość sztywne, więc X6 nie jest zbyt komfortowe jak można by się tego spodziewać po suvie. Sytuacji nie poprawiają dwudziestocalowe felgi i niskoprofilowe opony. Jednak dzięki temu niemal wcale nie przechyla się na dynamicznie pokonywanych zakrętach. Siedzi się nieco zbyt wysoko, ale podwozie zdaje się niewiele z tego robić jeżdżąc dobrze tylko na nieco wyższym poziomie.. Mimo to masa robi swoje. Sporo ponad dwie tony powodują, że BMW brakuje zwinności i lekkości baletnicy. X6 M50d jeździ jak każde X6. Ostatnimi czasy BMW zbyt lekko rozdaje litery M.

Mam nadzieję, że nikt po X6 nie spodziewa się dzielności w terenie. Nie ma tutaj żadnych gadżetów, które pozwalają się wykaraskać z trudnych sytuacji. Nawet lekka górka pokryta trawą może stanowić wyzwanie nie do pokonania. Napęd na cztery koła ma zapewniać wyłącznie optymalną trakcję, zapewniać bezpieczeństwo oraz sprawnie przenosić moc płynącą z silnika i z tych zadań wywiązuje się wzorowo.

Podobnie nie należy mieć nadziei na promocyjne ceny. X6 już na początku jest droga. Wersja M50d to wydatek blisko czterystu tysięcy złotych. Jak przystało na klasę premium to dopiero początek drogi. Skórzana deska rozdzielcza za 10 tysięcy tu, nawigacja za 11 tam, nagłośnienie i kilka modnych acz nieodzownych gadżetów i nagle robi się ponad pięćset tysięcy. To naprawdę boli, ale taka jest cena za manifest techniczny BMW.

I zdaje się, że tym właśnie jest X6 w każdej wersji, nie tylko prawie M czy prawdziwej M, którą i tak jednak nie jest. X6 jest absolutnie bezsensowne w każdym aspekcie. Nie jest specjalnie praktyczne, a za powyższą cenę można kupić samochód przyspieszający do setki o sekundę szybciej, który jednocześnie lepiej prowadzi się na zakrętach. Ale zdaje się, że nie ma drugiego takiego pojazdu, który lepiej by świadczył o statusie właściciela.

Jedna myśl w temacie “Wszystkiemu winne są supersamochody.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *