Moto-aktor.

Poprzedni wywód na temat samochodów agenta Jej Królewskiej Mości skłonił mnie do rozważenia innych, znakomitych moto-ról. A skoro nie ma tu redaktora naczelnego, który by wyrzucił ten pomysł do niszczarki do śmieci Fellowes i sam jestem sobie sterem, łódką i żaglem to postanowiłem wcielić go w życie, czego dowodem jest ten oto felieton.

Na kanwie zgranego już filmu „60 sekund” i jego  bardziej współczesnej reinkarnacji wypływa Ford Mustang. Samochód bez wątpienia kultowy, mający pewnie więcej wyznawców niż Kościół Anglikański. Ford w latach sześćdziesiątych postanowił zbudować auto mniejsze i tańsze od mało wówczas popularnej Corvetty. Nie zmienił się tylko silnik V8. Tak więc Bob i Bud zaczęli tłuc kompaktowe auto z siedmiolitrowymi silnikami o mocy grubo trzystu kucy. Dzięki temu został głównym metalowym aktorem, tyle tylko, że w obu przypadkach został doszczętnie zniszczony. Co prawda w oryginale brał udział seryjny samochód, jednak w 2000 roku postanowiono pokombinować z nadwoziem. I nie mam pojęcie co brali designerzy, i sam nie chcę tego używać, ale poważnie, dwa reflektory w środku? Boczne wloty powietrza do bagażnika?

Skoro jesteśmy za wielką kałużą zostańmy tam na chwilę. Mamy tu latającego Generała Lee. A skoro o wodzie mowa, to Charger nic sobie nie robi ze skoku przez rzekę. Założę się, że Sebastian Loeb chciałby mieć takie zawieszenie. Inne wcielenie Dodge’a to służbowy samochód Blade’a, który mam nadzieję z impetem wjedzie w jakiejś nowej części „Zmierzchu”.

Owszem, jest jeszcze Challenger, ale w nim w najlepszym wypadku, i to jest dobre słowo, zatrzymacie się na koparce.

Również Ford Interceptor i Pontiac TransAm nie robią takiego wrażenia. Mimo, że ten ostatni miał podnoszone światła to musielibyście mieć coś co wygląda jak włosy łonowe na głowie i kurtkę z foliowej skóry.

Najciekawszym muscle carem była Barracuda, ale będziecie w niej wyglądać tylko, gdy wyglądacie choć trochę jak Don Johnson, w innym wypadku bliżej wam do listonosza Pata i jego furgonetki.

Ciekawy epizod zaliczył również Chevrolet C-2500 w „Kill Bill-u”. Pozostaje tylko jedna sporna kwestia, jazda „Pussy Wagonem”?

Przejdźmy nieco bliżej, do Francji. Każdy chyba zna przygody taksówkarza z Marsylii. Potrzebujesz szybko dostać się na lotnisko? Wybierasz najszybsze auto, które widzisz na postoju, ale z całą pewnością nie wybierasz Peugeota, nawet jeśli jest to najmniej nieudany z najbardziej nieudanych samochodów. Mimo, że to sensowne auto, to kiedy do niego wsiadasz wszystko jest nie tak jakbyś tego chciał. Poza tym jego właściciele są śmiertelnie nudni, za każdym razem będą snuli opowieści o tym, jaki to on jest niezawodny. Jest, pod warunkiem, że traktujesz go jako kwietnik.

A skoro o Lucu Bessonie mowa to nie sposób  nie wspomnieć o „Transporterze”, czyli BMW 7 i Audi A8. W czasie, gdy wchodziły do produkcji były chyba najlepszymi przedstawicielami swojej klasy. Tyle tylko, że to wciąż duże i nieporęczne limuzyny, które nie powodują przyspieszonego bicia serca. Chyba, że pracujecie dla Audi albo BMW i szef wam każe.

Na pewno rewelacyjnie, również z perspektywy czasu, wygląda DeLorean. Kłopot w tym, że prędkość umożliwiającą podróż w czasie osiągał jedynie przy locie z klifu lub podłożeniu pod niego tony trotylu.

Na naszym podwórku również znajdziemy kilka fajnych samochodów, no dobra mi przychodzi do głowy tylko jeden (bo o Polonezie czy Dużym Fiacie nie ma co wspominać), Mercedes Sec. V8 i luksus oraz look, który do dzisiaj sprawia, że robi się nam ciepło na sercu.

Jest jeszcze wyborne, ociekające zmysłowością, grzmiące wydechem, fantastyczne Maserati Quattroporte z „Nietykalnych”. Tyle tylko, że nie zajedziecie nim daleko, gdyś albowiem skrzynia biegów lubi się zacinać, ale z pewnością będzie się wyśmienicie prezentowało obok pianina w salonie.

A skoro już o Corvette i o Donie Johnsonie mowa to nie sposób wspomnieć o „Policjantach z Miami”, czyli o Ferrari Daytonie. Co prawda był to Chevrolet, ale nawet wtedy jazda nocą przez Miami, z soundtrackiem Phila Collinsa jest przeżyciem graniczącym z orgazmem.

Są również dwa filmy traktujące o „Włoskiej robocie” ze sprytnymi Miniakiami jeżdżącymi po domu. Ale pech w tym, że nie zmieściły by się nawet w moim kilometrowym apartamencie. Poza tym stojąc przed wyborem BMW vel Mini a udawaną Daytoną zawsze wybiorę to drugie. Nawet jeśli nie ma podnoszonych lamp i tylko V8 w miejscu V12. Dlaczego? Bo udaje jak autor, że coś, czym nie jest.

 

Najlepszy samochód 007.

Najnowsza, dwudziesta trzecia już odsłona przygód agenta Jej Królewskiej Mości skłoniła mnie do napisana o czymś, co nas automaniaków kręci najbardziej, czyli zaraz obok kobiet o jego samochodach.

Najbardziej znanym samochodem Bonda jest oczywiście DB5, Aston Martin DB5 z „Goldfingera”, ale zanim do niego przejdziemy zacznijmy od początku, więc w tym wypadku od książek. Mało kto wie, no chyba że czytał książki Iana Fleminga, że 007 na początku jeździł Bentleyem. Jednak ze względu na cenę i na powiedzmy staroświeckość aut z Crewe filmowe początki nie były łatwe. W „Dr. No” umieszczona samochód na taśmie, a było to wypożyczone Alpine. Za to już w trzecim filmie Q wyposażył Bonda w ociekającego gadżetami DB5, by ten mógł uratować świat. Kuloodporne szyby, zmieniające się tablice rejestracyjne, karabiny maszynowe, katapultę siedzenia pasażera i wiele innych. Jednak był pewien problem z samochodem. Otóż Aston Martin nie chciał wypożyczyć swojego dziecka producentom nie wierząc w sukces filmu. Za to sprzedał go za całą sumę. Jakie to brytyjskie. Na szczęście DB5 został wybrany bowiem brano również pod uwagę Jaguara, Jensena czy Chevroleta. W „Żyje się tylko dwa razy” akcja przeniosła się do Japonii, gdzie zdecydowano się na azjatycki samochód. Wybrano Toyotę 2000GT. Jednak kiedy producent przysłał samochód okazało się, że nadwozie coupe nie zmieści Sean’a Connery. Żaden problem dla Toyoty, bowiem po dwóch tygodniach dostarczono wersję roadster.

Filmy z Bondem w latach siedemdziesiątych co czas amerykańskich samochodów, które były rozbijane prawie tak samo jak „Blues Brothers”. Był nawet Ford Mustang, który jeździł na dwóch kołach. Tu pojawiła się pewna wpadka twórców bowiem samochodów wjeżdżał na prawych kołach, a wyjeżdżał na… lewych. Czasy Roger’a Moore’a nie były zbyt dobre jeśli chodzi o auta. Był autobus, Citroen 2CV czy mało znane AMC. Ratunek przyszedł po raz kolejny a Anglii i tym razem był to Lotus, którego koncepcyjny model bez oznaczeń został zaparkowany przed biurem producentów filmu przez szefa PR firmy Don’a McLaughlin’a. Espirit zapewnił widzom szok, bowiem przemieniał się nie tyle amfibię, co łódź podwodną. Co prawda był to tylko miniatury model, z którego bąbelki wydobywały się dzięki tabletce musującej, ale kogo to obchodzi, liczyło się wrażenie. Następnymi były wcześniej wspomniany Citroen, Renault 11 i Alfa Romeo GTV, czyli raczej słabo jak na najbardziej znanego szpiega na świecie.

Ale wtedy powrócił, w końcu obiecują to pod koniec każdego filmu, razem z Aston Martinem. Tym razem z V8 Volante w edycji zimowej, z laserami i rakietami.

Początek lat 90-tych to raczej ciemna strona historii samochodów Bonda. Koncerny zwietrzyły okazję do reklamy i ostateczny wybór padł na BMW. Nic do nich nie mam, ale fryzjerskie Z3, które było na ekranie przez dwie minuty i nie zrobiło absolutnie nic? Albo przestawione o kilka metrów Z8, które następnie zostało przecięte na pół w akompaniamencie wyjącego alarmu? Czy nieszczególne BMW 750Li sterowane telefonem komórkowym? Ale to przynajmniej miało kilka gadżetów. Tyle, że to ciągle auto prezesów, a nie zawadiackiego szpiega. Owszem był epizod z DB5, ale kto uwierzył, że Bond jest tak dobrym kierowcą, że nadrabia umiejętnościami trzydziestoletnie niedostatki samochodu w pojedynku z jednym z najlepiej prowadzących się Ferrari, 355? Ale w „Śmierć nadejdzie jutro” porządek został przywrócony za pomocą Vanquish’a. Rakiety, karabiny, kolce na oponach, a nawet tryb niewidzialności. I ten pojedynek na skutym lodem jeziorze z Jaguarem z ryczącą V12-stką. Tyle tylko, że nią nie była, bo tak naprawdę użyto przerobionego Forda Mustanga z V6.

Ostatnie filmy, z już nowym aktorem, kontynuują tradycję. Krytykowana przez wielu scena z rolującym DBS-em to tak naprawdę dokładne przełożenie z książki „Casino Royale”. Tylko auta szkoda. No i pojawiło się również Mondeo i Volvo S40. Kto uwierzy, że z urokiem Bonda nie zbajerował pani w wypożyczalni tak, że nie dała mu czegoś szczególnego tylko samochód klasy średniej? Za to w „Quantum of Solace” sięgnięto wyżyn. Pościg blisko jeziora Como, Aston ścigany przez rozwścieczone Alfy Romeo i dźwięki płynące z V12. Gorzej jest nieco w najnowszej części, co prawda wraca DB5, ale tylko jako transporter, a nie napakowany gadżetami kompan szpiega. I na końcu wybucha. Smutne.

Co prawda filmy o agencie 007 to nie „Szybcy i wściekli”, ale czasem brak znakomitych pościgów, na które każdy fan samochodów czeka. Ta cała otoczka specjalności i unikalności ostrzy zęby, które czasem nie mają co robić i są tylko zaciśnięte z zawodu. Najważniejsze, że było kilka perełek. A najlepszy samochód? Do oglądania DB5, do słuchania Vanquish, a do jazdy DBS. Wtedy wstrząsną, nie zmieszają.

Wydechy, piersi i praliny.

Jesienne wieczory. W końcu po niemal czterdziestostopniowych upałach nie przyklejam się do fotela, a po 30 minutach moja koszula nadal pachnie lanoliną. To czas kiedy porzucamy pijackie ekscesy przy grillu na rzeczy tych w domu. Rozsiadamy się wygodnie na fotelach, na stoliku stoi szklaneczka wybornej whisky i opakowanie Raffaello. Oddajemy się kontemplacji nad życiem. Hmm, czy naprawdę dziesięć lat temu powinienem całować Kasię? Czy … kurczę to Raffaello nie daje mi spokoju. Skup się Wojtek. Czy wojna w Iraku ma sens? Dlaczego Obama dostał Nobla? Zjeść Raffaello czy mieć Raffaello? Ciekawe pytanie. To coś w stylu pytania czy wolałbyś mieć brzydką i wierną żonę czy piękną i niewierną. Ale jak to do licha odnieść do motoryzacji? Po drugiej butelce Johny’ego wreszcie przyszła upragniona wena. Czy mieć samochód czy go raczej zjeść? Po godzinie przeżuwania mieszanki oponowo-fotelowo-nadwoziowej stwierdziłem, że to jednak nie to. Po kolejnej butelce przyszedł kolejny pomysł. Pytanie brzmi czy można mieć niezawodny, tani, bezpieczny i ekologiczny samochód, który jednocześnie nie będzie przypominał efektów niestrawności mojego spaniela? Pewnie pomyślicie, że w obecnych czasach techniki i globalizacji to nic trudnego. Otóż niezupełnie.

Zacznijmy od piękna. Kto produkuje najładniejsze samochody? Włosi, podobno. Każdy fan motoryzacji ślini się na widok Alfy Romeo. Niestety, albo nie jestem prawdziwym automaniakiem albo jestem ślepy (czemu zaprzeczył mój okulista). Owszem, Alfa buduje całkiem przyjazne dla oka auta, zwłaszcza na tle Nissanów i bezpłciowych Toyot, ale czy widzieliście zad Brery? Wygląda jak kaczy kuper naciągnięty na tyłek hipopotama. Albo ten ściśnięty pyszczek ryjówki, przepraszam Mito.

Skoro nie Alfa więc może Ferrari lub Lamborghini? Cóż, Murcielago i Gallardo mają być czymś w rodzaju Hrabiego Drakuli, budzić strach i wysysać krew. A Ferrari? Spójrzcie na ich najnowsze dzieło, F458 Italia. Z przodu wygląda jak pysk rozeźlonej mureny, co może być zaletą. Niestety dalej nie  jest już tak dobrze. Profil sprawia wrażenie naszkicowanego podczas rejsu po Morzu Śródziemnym, ale najlepsze Włosi zostawili na koniec. Wisienką na tym torcie beznadziejności nie jest brak podwójnych lamp, ale uwaga, 3 rury wydechowe. Trzy. To tak jakbyś miał trzy nogi, albo twoja żona o jedną pierś więcej. Na początku to ostatnie pewnie wydawałoby się genialne, ale w istocie takie nie jest.

Tak więc Włosi odpadają (zwłaszcza za ten wąsik w Punto Evo). Może zatem Niemcy? Nie, wystarczy spojrzeć na nowego SLS-a. Wygląda jakby zamiast paliwa jadł Schnitzel mit Kartoffelsalat i popijał piwem. Inne panzerwageny od Mercedesa, BMW i VW także odpadają. Czesi również, zwłaszcza ze swoim beznadziejnym, brzydkim, okropnym, paskudnym, przygnębiającym i idiotycznym  pseudo SUV-em o jeszcze gorszej nazwie Yeti.

Zatem może małe jest piękne? 500 ma żabie oczka, 1007 słoniowe drzwi a Twingo jest jak porównanie Karola Strasburgera i Piotra Bałtroczyka. Obaj opowiadają dowcipy, ale tylko jeden z nich jest śmieszny.  Toyota IQ wygląda nieźle jeśliby porównywać ją ze sprzętem AGD, ale nawet w porównaniu z nim przegrywa, ponieważ nie ma szóstego zmysłu jak Whirlpool. Jest jeszcze Ford Ka(ka) …, więc sami widzicie. Pozostaje jeszcze Miniak, który wygląda całkiem nieźle, ale kosztuje tyle co tona Raffaello, tak więc wniosek jest tylko jeden. Zamiast samochodu kup zapas pralinek, dzięki czemu nie będziesz prowadził tak idiotycznych dywagacji jak autor tego felietonu. Kolejna złota rada wujka Wojtka, jak zwykle ambitnego lecz beznadziejnego.

 

PS: Dla ciekawskich, wycieraczki z ketchupem smakują mniej więcej jak Big Mac. Tylko lepiej.

Kup Golfa. Albo 911. Albo Panamerę.

Podobno jedyną pewną rzeczą w tym grajdole to to, że wszystko się ciągle zmienia, nic nie jest takie jak 10 lat wcześniej. Postęp, dążenie do doskonałości. Patrząc przez pryzmat tak bardzo zmieniającej się motoryzacji również nie odnajdziemy ducha dawnych samochodów. Średnio co 5 lat mamy nowy model, a mniej więcej w połowie tego okresu następuje face lifting, który wedle zapewnień producentów sprawia że auto jest nowe i świeże, tak jak Madonna po botoxie. Tak więc jeśli kupujesz w tej chwili nowy samochód to jestem całkiem pewny, że w czasie gdy wpisujesz numer konta dealera w przelewie właśnie wprowadzają nową wersję Twojego „nowego” samochodu. Co możesz zrobić z tym fantem? Jeśli kupujesz Golfa to jesteś całkiem bezpieczny, tak jak i Twoje pieniądze. Na tym mógłbym skończyć moje marudzenie i dokończyć sześciopak Guinessa, ale świat właściciela Golfa jest tak interesujący i pełen wrażeń jak karpia pływającego w beczce przed świętami. I tak wiesz, że skończysz na masełku.

Jednakże jeszcze jedno auto, które mimo upływu lat nie zmieniło się ani o lusterko. Tak, jest niemieckie. Nawet ma tego samego przodka co Golf. Porsche 911. Samochód, który dzieli świat bardziej niż religie, pieniądze, kolor skóry i orientacja seksualna razem wzięte. Można je nienawidzić albo darzyć uczuciem tak gorącym jak jej hamulce po rundce po Zielonym Piekle. Tak wiem co powiecie, że w porównaniu do Ferrari 911 jest brzydka jak niemiecki sznycel, że GT-R łoi jej nadwozie na Nurburgringu, ma silnik po złej stronie i wygląda tak jakby wyjechało z fabryki 40 lat temu. Cóż, do tej pory sam tak myślałem i muszę przyznać, że Ferdinand Porsche całkiem dobrze to wykombinował. Owszem od supersamochodu oczekujemy emocji i radości. Jednak kiedy będziecie mieli Ferrari bądź Lamborghini będziecie w najlepszym wypadku w samym centrum kryzysu wieku średniego. Wierzcie mi, że wysiadanie z auta zawieszonego 5 mm nad ziemią nie wygląda godnie. Poza tym będziecie postrzegani jako właściciele niezbyt hojnie obdarzeni przez naturę, a to nie pomaga w wyrywaniu lachonów. Co prawda może spotkasz kogoś, ale będzie bardziej zainteresowana Twoim samochodem i po miesiącu odejdzie z połową Twoje portfela. Supersamochody nie sprzyjają pożyciu intymnemu. Chyba że jesteście homoseksualistami, w takim wypadku sprawdzają się znakomicie. Za każdym razem, gdy zatrzymacie się w Californii lub Gallardo otoczy Was wianuszek omdlewających mężczyzn i chłopców. Poza tym w każdym z nich zginiecie na najbliższym skrzyżowaniu, ponieważ dzięki olśniewającej i aerodynamicznej linii jedyne co zobaczycie to napis Scania 10 cm przed swoim nosem.

911, której premiera miała miejsce 4000 lat temu,  zawsze była szybka i niebezpieczna. Z czasem jednak zaczęła być bardziej komfortowa i cywilizowana. Mimo tego zawsze wyglądała identycznie jak poprzedni model, co w dzisiejszych czasach może być zaletą. Wszystkie 911 świetnie radziły sobie na torze, jednak ze względu na swoją narowistość i rozkład mas była raczej nie praktyczna w rajdzie po bułki. Jednak nowy model jest całkiem inny. Bez obaw możecie nim ustanowić nim nowy rekord prędkości województwa mazowieckiego, przejechać Col de Turini z gazem w podłodze, a potem spokojnie wrócić nim do domu. Wszystko jednym samochodem. Co prawda nie zabierzecie nim przyjaciół ani żadnych bagaży. Ledwo wystarczy miejsca dla szampana, którym będziecie świętować  pokonanie okrążenia o 0,000000003 sekundy szybciej.

Teraz jednak jest wybór. Możesz kupić rewelacyjną Carrerę S, ale jeśli zależy Ci na dużym wnętrzu i bagażnikowi większemu niż własna kieszeń kup Panamerę. Nie, nowe Porsche nie jest osobnym modelem lecz 4-ro drzwiową 911. Wreszcie możesz zawieźć swojego syna do szkoły. Być może Panamera nie wygląda jak Jessica Alba, ale jest niewiarygodnie szybka. I póki Aston Martin nie wypuści Rapide’a, a Lamborghini Estoque nie ma żadnej konkurencji.

Pewnie powiecie, że 4-ro drzwiowe nadwozie nie jest wystarczająco zwariowane i bardziej kojarzy się z rodzinną limuzyną. Owszem, ale z doświadczenia wiem że sportowe auto powinno mieć silnik z przodu, duży bagażnik i jak najwięcej miejsca w środku, a Panamera spełnia te wymagania idealnie. A w wersji Turbo skopie tyłek wielu droższym i szybszym samochodom. Może posądzą Was o brak gustu jeśli kupicie Panamerę, ale wtedy zredukujecie na dwójkę i wciśniecie gaz w podłogę. To Wam wynagrodzi wszystko. No, chyba że wolicie Golfa.

Striptiz, klauni i Formuła 1.

Oglądaliście ostatni wyścig F1? Jestem ciekaw, w którym momencie zasnęliście, bo ja po pierwszych 15 sekundach. Dlaczego królowa sportów motorowych jest tak beznadziejnie nudna. F1 to dzisiaj licytacja na dyfuzory, spojlery, kary, odwołania, ponownie dyfuzory i znowu kary. Założę się, że dziesiątki krawaciarzy myśli o tym jak ją uatrakcyjnić, ale obecnie F1 to w 99,9% biznes i reklama, a tylko w 0,1% sama rywalizacja. Rozumiecie co mam na myśli? Co roku FIA wprowadza jakieś beznadziejne zmiany. W jednym roku zabraniają zmian opon by po 2 sezonach znowu na to pozwolić. Wprowadzają idiotyczne ograniczenia dla silników, opon i nadwozi tak by obniżyć prędkości osiągane przez bolidy. Nie wiem jak trzeba mieć ciasny umysł, żeby dojść  do takich wniosków. Przecież Formuła 1 wymyślona po to żeby jechać z jak największą prędkością i osiągać jak najlepsze czasy na okrążeniach. To tak jakby ożenić się z Miss World i zamknąć ją w piwnicy. Albo miss mokrego podkoszulka tylko dlatego, że dobrze posługuje się odkurzaczem.

Jeszcze 20 lat temu kiedy królowały Lotusy i Williamsy silniki osiągały ponad 1000 koni. 1000. Dzisiaj co prawda zamiast tego mamy wysokoobrotowe jednostki, ale z roku na rok stają się coraz mniejsze i mają coraz mniej mocy. Zawsze myślałem, że postęp idzie w drugą stronę.

Poza tym wszędobylska elektronika zawładnęła również i tą dyscypliną sportu. Kiedyś żeby prowadzić bolid trzeba było świetnie czuć samochód albo być kompletnym szaleńcem. A najlepiej jedno i drugie. Dzisiejsi kierowcy  na pewno posiadają duże umiejętności i stanowią światową czołówkę, ale jak pokazało Grand Prix Monako z roku 2008 roku kompletnie nie radzą sobie w ciężkich warunkach bez elektronicznych aniołów stróżów. Zdaje się, że nie ma już takich talentów jak Fangio, Moss czy Stewart.

Wszystkie te ograniczenia, ciągle zmieniające się zasady i sami kierowcy sprawiają, że Formuła 1 jest w takim kryzysie w jakim jeszcze nigdy nie była przez niemal 60 lat. Dziesięć lat temu każdy fan z płonącą benzyną zamiast krwi z wypiekami na twarzy oglądał jak najlepsi kierowcy w najszybszych samochodach na świecie walczą o setne części sekundy. Każdy chciał być na ich miejscu. Dzisiaj reakcje są z goła inne.  To tak jak wtedy gdy żona mówi ci, że na kolację będzie tuńczyk. Myślisz sobie „O, jak miło” i bierzesz kolejne piwo. Nic więcej.

Tak naprawdę w czasie wyścigu nie dzieje się zbyt wiele, brakuje wyprzedzania i błyskotliwego prowadzenia samochodu. Kierowcy którzy starli się na torze nawet nie dają sobie w twarz tylko grzecznie udają się na konferencję prasową.

Zatem czy F1 chyli się ku upadkowi? Na pewno przechodzi głęboki kryzys i kolejne zmiany przepisów jej nie pomogą. To zaskakujące, że przy budżetach i dochodach liczonych w miliardach nie potrafią dać fanom niczego interesującego. Może zamiast wyścigu lepiej by było zatrudnić klaunów. Oni przynajmniej bywają zabawni. Albo striptizerki. Przy samym tylko budżecie McLarena mogłyby tańczyć przez … milion lat.

To pewnie jednak się nie stanie, więc czy istnieje alternatywa dla kibiców na najbliższe wyścigi? Rajdy są całkiem do rzeczy, ale mają pewną istotną wadę – brak w nich kontaktu.

Jednak niedawno natknąłem się na WTCC. Niezła widowiskowość, samochody wyglądają jak te z naszych ulic, co sprawia że całe przedsięwzięcie kosztuje 10 gr.  Poza tym kiedy ostatnio widzieliście, żeby bolid F1 wjechał w safety cara?

Tak więc na najbliższe kilka miesięcy WTCC stanie się królową sportów motorowych. Dopóki FIA nie wprowadzi jakiś zmian w przepisach. A F1? Proponuję kilku speców od marketingu przeciągnąć nago po torze z napisem „Jestem dupkiem”. To powinno podnieść atrakcyjność wyścigów.

(X)Jestem legendą.

09.07.2009. 21:30. Tego dnia, o tej godzinie nastąpił koniec pewnej ery. Świat przestał być taki sam i jestem całkiem pewny, że już nigdy nie będzie. Lecz zanim wyjaśnię o co w tym wszystkich chodzi cofnijmy się do roku 1968. To właśnie wtedy powstał król samochodów klasy wyższej (pomijając Bentleya i Rolls-Royce’a). Dla jednych „eks-dżej”, czasem „eks-dżej-ar”, a dla innych po prostu „dżag”. Przez 40 lat był królem samochodów, panteonem ich luksusowych wersji, odnośnikiem w ich budowie. Owszem, nigdy nie był tak sportowy jak „siódemka”, solidny jak „eska” ani wyważony jak A8. Jednak był wystarczająco arogancki i dumny by mieć to gdzieś i z nimi nie konkurować. Był jak brytyjski lord, w wysokich butach, swetrze i tweedowej marynarce. Czy przez to był gorszy od Hansa w krótkich kalesonkach na szelkach i czarnym kapeluszu? Na pewno nie był mistrzem prowadzenia ani niezawodności, ale był wystarczająco odważny by być innym. Był czymś innym. Czymś niewytłumaczalnie lepszym i doskonalszym. Jego właściciel również. Jeśli masz „eks-dżeja” dajesz sygnał, że owszem stać cię na S-klasę, ale wybrałeś go ponieważ masz odrobinę gustu i odwagi żeby być innym. Nie obchodzi cię kryzys, pogoda, cały ten pęd ponieważ masz „dżaga”.

Był jak garnitur z Saville Row lub od Błońskiego. Zawsze elegancki, perfekcyjnie skrojony i wykonany w najlepszych materiałów.  Nie był również tak ostentacyjny jak D&G, Versace czy Armani. Dyskretna elegancja i ponadczasowość. Każdy, kto miał jakiekolwiek pojęcie o motoryzacji wiedział, że ma klasę mimo że nie się narzucał. A ten kto nie miał, zostawał porażany nazwą i osobowością drapieżnego kota. Owszem, słoń jest silniejszy, żyrafa wyższa a gepard szybszy, ale to lew mimo wszystko jest królem dżungli. Tak było z „dżagiem”. Zapewniał ci coś czego nie dałoby ci żadne BMW czy Mercedes.

Po prostu od „siódemki” oczekujesz by doskonale się prowadziła, od S-ki żeby była bezpieczna i niezawodna. A od Jaguara? Jaguar ma być po prostu Jaguarem. To wszystko. To samochód, który istnieje tylko żeby istnieć, żeby być ponad podziałami. Udało się to tylko nielicznym. Również nieliczni mogą powiedzieć o sobie „jestem legendą”. XJ był po prostu jednym z najlepszych samochodów w historii. Był po prostu wspaniały. Był, a teraz go nie ma. W przypadku S-klasy czy 7-mki czekasz na nowy model z nadzieją, że będzie czymś lepszym, i lepiej wyglądającym. Jednak jeśli chodzi o XJ chcesz by został taki sam. Ale teraz jest nowy model. Szybszy, z lepszym wnętrzem i techniką jakiej nie ma nawet Lexus LS. Wygląda również całkiem dobrze, ma swój styl, ale zabrakło w nim chyba tej jaguarotowości. Nie jest już taki arogancki i zarozumiały, jest teraz jak lew z przypiłowanymi pazurami i kagańcem na pysku. Oswojony. I taki smutny.

Jestem pewien, że nowy „eks-dżej” będzie nadal nieformalnym królem klasy luksusowej, ale mam wrażenie że to koniec. Jaguar jest oswojony, Porsche ma diesla, a zamiast V8-ek mamy downsigzing. Po prostu kiedy odszedł „stary” XJ nie jestem już pewien czy słońce nadal wschodzi i zachodzi w tym samym miejscu, a woda w czajniku jest gorąca. XJ był punktem odniesienia, którego już nie ma. Ze starej szkoły został tylko Defender i G-klasa, ale ich też pewnie niedługo zabraknie. Cały ten świat zmierza w jakimś dziwnym kierunku, który pod wieloma względami nie wydaje się lepszy. Może jestem przewrażliwionym starym prykiem, ale jestem niemal pewny że to nas nie doprowadzi do niczego lepszego.

Uratuj gospodarkę i planetę.

W tym tygodniu w jakimś kraju Starego Kontynentu była wielka kumulacja – 143 mln unijnej waluty. Jako że ostatnie dwa tygodnie były pełne marudzenia i narzekania dzisiaj miła odmiana, marzenia i jeszcze więcej marudzenia. Tak więc wygrywasz, państwo, UE i żona zabierają ci 99% początkowej sumy, zatem po zapewnieniu sobie codziennych dostaw pizzy, ciężarówki Tyskiego i dziesięcioletniej prenumeraty „Playboya” zostaje ci kilka euro na supersamochód. Prawdziwy supersamochód, pełen szalonych koni mechanicznych, wielkich pojemności i siedmio cyfrowych kwot, w stylu Quentina Tarantino a nie Romana Polańskiego. Kupno supersamochodu to jak ślub z piękną kobietą, która co prawda nie umie gotować, ale za to jest dobra w łóżku, która nie zmusza cię do założenia rodziny, czyli kupna kombi albo co gorsza vana. Zatem czy istnieje idealny samochód? 99 % z was odpowie że to Ferrari, pozostali nie potrafią mówić. Zatem rodzi się pytanie, czy warto kupić dzisiejsze auto z Cavallino Rampate? Raczej nie. Żeby była jasność, to wspaniałe samochody z rewelacyjną trakcją i kosmiczną technologią. I właśnie dlatego nie powinniście kupować F430 (czy nowego F458), 599, 612 czy okropnej Californii. W środku każdego z nich czujesz się jak wewnątrz laptopa. Pamiętacie Testatossę, F355 czy F40? Może nie były tak zaawansowane techniczne, często się psuły, rysowały własne zakręty, ale na Boga, miały duszę, były ludzkie. Z żadnym z nowych Ferrari nie pójdziesz do baru na piwo pogadać o kobietach, zamiast tego będzie się chwaliło wszystkimi swoimi systemami, przełącznikami i tymi idiotycznymi łopatkami do zmiany biegów. Tak, skrzynia F1 jest szybsza od Schumachera, ale nie na tym polega zabawa – mieszasz i jedziesz, rozumiecie? Poza tym stylistyka Ferrari kojarzy mi się z nażelowanym Włochem jadącym Vespą i wiecznie mówiącym „Ciao”.

Więc jeśli nie Ferrari to może Porsche? Tak, ta niemiecka fantazja. Tylko oni potrafią przez przeszło 40 lat produkować tak samo wyglądający samochód i jednocześnie co kilka lat wprowadzać nową generację. Poza tym po zaprzestaniu produkcji Carrery GT Porsche nie ma przedstawiciela w klubie supersamochodów, bo chyba nie Cayenne Diesel. No i Doda ma 911. Jakoś sobie nie wyobrażam: – Czym jeździsz? – 911. – Aaa, tym co Doda. Jest jeszcze R8, ale to Audi i zdaje się mówić „Ich liebe wurst und bier. Nawet nie pomaga mu V10 z Sant’Agata, skąd wywodzi się Lamborghini. Niestety Gallardo (brak Lambo doors)i Reventon (tylko 21 egzemplarzy) odpadają. Na placu boju pozostaje tylko Murciélago. Centralnie umieszczony silnik, ręczna skrzynia biegów, kanarkowy kolor i do tego nazwa jak imię niezwykle silnego byka. Mmmmm, pyszne! Jednak wybór z jednego nie ma sensu. Może łajdacki i zarozumiały V12 Vantage z silnikiem z bondowskiego DBS-a? Mały Aston, w którym chęć stworzenia czegoś niezwykłego wygrała z ograniczeniami technicznymi, gdzie drążek  zmiany biegów przypomina penisa Terminatora. O tak, Vantage’owi nie brakuje tupetu. Przy każdym naciśnięciu startera zdaje się mówić: „You basterd. I will kill you, you f***er!”.

Pewnie zapytacie  co z resztą świata. Cóż, japoński GT-R jest … japoński więc na pewno nikt do ciebie nie zagada na stacji benzynowej. To tak jakby podrywać dziewczynę na plastikowy keyboard Casio, a nie na wiosło i piecyk. Nissan po prostu nie jest w stylu rock’n’rolla.  Corvette mimo wersji ZR-1 jest zbyt plastikowa, Camaro, Stang i Challenger są zbyt ugrzecznione. Tym ostatnim nie spalicie nawet gumy bo ma idiotyczny ogranicznik obrotów. Pozostaje tylko Viper, ale on na pewno nie jest ludzki, to bardziej smok, który ma ochotę odgryźć wam głowę przy każdym uruchomieniu i zabić na każdym zakręcie. No i ma 8-mio litrową V10 wprost z ciężarówki. Na pewno wkurzycie kilku ekologów i onieśmielicie ważniaków w 911 z silnikami z blendera.

Jest jeszcze SLR, ale cierpi na tą samą przypadłość co Ferrari, brak mu ducha starego F1, od którego jest z resztą wolniejszy. Zonda i Koenigsegg, mimo że są łajdackie i zarozumiałe są zbyt surowe i nadają się tylko na tor. Pozostaje jeszcze Veyron, który pod względem mocy jest absolutnym królem supersamochodów.

Tak więc kupno jednego z tych 4 supersamochodów będzie dobrym wyborem, a nawet jeśli nie to frustracja nie potrwa zbyt długo, ponieważ prawo selekcji naturalnej działa bez zarzutu. Zatem kupno takiego auta ma same plusy: umrzecie szczęśliwi, producent zarobi, podatkami wesprzecie gospodarkę i uratujecie planetę od przeludnienia. Unia Europejska powinna pomyśleć nad dofinansowaniem sprzedaży aut powyżej 500 KM i 5 litrów pojemności zamiast małych i ekologicznych toczydełek. Po raz kolejny widać wyższość supersamochodów nad słabszymi autami. Poza tym ogłaszam, że przyjmę nagrodę Nobla za swój wkład w rozwój ludzkości i rozwiązanie problemu światowego kryzysu, na wypadek gdyby ktoś chciał zgłosić moją kandydaturę.

Zostawcie nas w spokoju.

Ostatnio oglądając kilka nowych samochodów, poza tą wszechogarniającą elektroniką , coś innego przykuło moją uwagę – g /km. CO₂. Zdaje się, że zacząłem wchodzić na dość grząski teren (jak bagna, których tak zażarcie bronią ekolodzy). Jednak postanowiłem postąpić jak mężczyzna i z kijem bejsbolowym i repliką Colta oraz z ociemniałym i ciasnym umysłem zacząłem zgłębiać temat.

W ujęciu całościowym w ciągu swojego „życia” samochód emituje ok. 85 % CO₂, 10 % powstaje w trakcie produkcji, a pozostałe 5 % przypada na utylizację zużytego pojazdu. W związku z tym na kierowcach ciąży spora odpowiedzialność, ale biorąc pod uwagę inne czynniki nie jest to już tak oczywiste. Produkcja aluminium jest bardziej ekologiczna niż stali (mniejsza emisja CO₂). Zatem czy Audi A8 i Jaguar są bardziej ekologiczne niż innych aut?

Znacie Toyotę Prius? To najbardziej znany ekologiczny samochód na świecie. Wszystko się zgadza  poza jej ekologicznością. Tak, ma jeden z najlepszych wyników w rankingu wydzielania CO₂ – 88  g /km. W porównaniu z Focusem ST (224 g/km) i VW Tiguanem (213 g/km) to wynik rewelacyjny, prawda? Pewnie uznacie to za niesprawiedliwe porównanie, bowiem Ford ma 2,5 litrowy silnik o mocy 225 KM a VW 2-litrowy o mocy 170 KM a Toyota skromne 1,5 i 78 KM. Wnioskując Prius emituje dwa razy mniej CO₂, pali trzy razy mniej, a kosztuje tyle samo co te „niegrzeczne” i antyekologiczne samochody. Otóż jak to zwykle bywa prawda leży pośrodku, a w tym wypadku na  środku Oceanu Indyjskiego. Hybrydowa Toyota żeby trafić do europejskiego klienta, z Japonii gdzie jest produkowana, musi przepłynąć 17 tyś. km. Oczywiście nie płynie żaglówką tylko gigantycznym samochodowcem, który aby przewieźć 6500 aut potrzebuje ok. 1755 ton paliwa. W związku z tym na jednego Priusa przypada ok. 1 tony „czystego” CO₂ i to nawet nie uruchamiając silnika. W przypadku Focusa i Tiguana sprawa wygląda lepiej, gdyż oba są produkowane w Europie. Według badań BP roczna emisja CO₂ przez samochodowce wynosi ok. 700 mln ton, co jest wartością dwukrotnie przekraczającą wartość CO₂ wytwarzaną przez Wielką Brytanię. Ponadto emisja dwutlenku węgla zgodnie z porozumieniem z Kioto jest całkiem wyłączona z kontroli i nie jest objęta żadnymi ograniczeniami.

Pozostaje również pytanie co się stanie ze zużytymi bateriami (które nomen omen są toksyczne) hybrydowego pojazdu. Konieczna jest ich utylizacja, która w tym wypadku jest kilka razy droższa niż utylizacja antyekologicznego samochodu. Trzeba również dodać, że najczęściej Priusami jeżdżą hollywoodzkie gwiazdy i one nie mogą się mylić (zwłaszcza, że akurat jadą na lotnisko by swoim prywatnym odrzutowcem polecieć na zakupy do Paryża czy Mediolanu).

Tak więc marka najbardziej zaangażowana w produkcję proekologicznych aut ma największy udział w emisji CO₂.

Poza tym emisja dwutlenku węgla przez samochody wcale nie jest aż tak duża jak się powszechnie mówi. Ich rzeczywisty wpływ na środowisko otacza wiele mitów, które najczęściej głoszone są przez ludzi jeżdżącymi kopcącymi „garbusami” z lat 70-tych. Dodatkowo wszystkie te „teorie” są rozdmuchiwane przez rozhisteryzowane media.  Człowiek jest odpowiedzialny za ok. 5 % emisji CO₂. 10% z tego emitują wszystkie samochody, czyli ok. 0,5 % globalnej emisji. To kilka razy mniej niż produkują same krowy. Pozostaje również pytanie, co jeśli ci wszyscy ekolodzy się mylą? Ocieplenie klimatu jest również uzależnione od cyklicznych wahań wynikających z naturalnych procesów występujących na Ziemi.

Jednak jestem absolutnie przekonany, że jeszcze przez wiele lat będziemy ogłupiani przez media, polityków oraz ekologów i tak naprawdę nikt nie przyzna się do tego że się mylił. Byłoby to po prostu społecznie niepoprawne, a producenci, organizacje ekologiczne straciliby grubą kasę. Ja ze swej strony mam tylko dwie prośby, oddajcie nam V8-ki i zostawcie nas w spokoju.

W poszukiwaniu radości.

 

Ostatnio odwiedzając kilka salonów samochodowych poznałem kilka nowych słów – kryzys, wydzielanie CO2, kryzys, spalanie, ekonomia, bezpieczeństwo, kryzys, leasing i jeszcze raz kryzys. Byłem z siebie całkiem dumny, gdyż rozumiałem co sprzedawca do mnie mówi a proste przekazywanie informacji wśród sprzedawców nie jest cnotą. W każdym bądź razie krawaciarz widząc, że znam się na rzeczy postanowił mnie zasypać kilku literowymi skrótami – EBD, ASR, CRDi, ADHD, MSWiA czy też JZGBP * – wszystko to aby mieć jak najmniejszą przyjemność z jazdy. Czemu wchodząc do salonu sprzedawca nie reklamuje samochodu, który zapewnia ekstazę prowadzenia. Orgazm przejeżdżanych zakrętów, erekcję przyspieszania. Ale nie, ten samochód ma najniższe spalanie w swojej klasie, 50011 gwiazdek w testach zderzeniowych, bagażnik wielkości Pałacu Kultury i jest bezpieczny dla pieszych (jestem w samochodzie i obchodzi mnie moja rodzina a nie pieszy). A gdzie radość, zadziorność, błysk w reflektorze gwarantujący ostrą jazdę, zapytałem. Doradca zbladł (czuć było również swąd przepalonych styków). Niestety nie mieli takich samochodów.  Pomyślałem, że to w końcu nie tragedia, mamy przecież dziesiątki producentów i na pewno ktoś oferuje coś łobuzerskiego. Wszyscy jednak reagowali zdziwieniem na moje wymagania. Owszem różowy pick-up z białym „misiem” w środku i złotymi felgami jest możliwy. Supersportowe auto z silnikiem diesla w wersji ca brio? Nie ma problemu. Nie poddając się sprawdziłem w Internecie kilka stron, pewnie trafiłem na słabych doradców (powinni raczej ich nazywać „zaoferuję Ci wszystko czego nie chcesz” ale pewnie nie mieści im się na plakietkach). Niestety okazało się, że samochód zapewniający radość z jazdy to wymarły gatunek. Owszem jest kilka beemek, 911, Gallardo, EVO X, ale wszystkie mają 1001 elektronicznych stróżów. Wszystkie mają kontrolę trakcji, ABS, dziwne amortyzatory, aktywne kierownice, elektryczne fotele z funkcją podparcia. Teraz samochód potrafi sam skręcać, hamować i przyspieszać. Parkowanie? Żaden problem. Zapytacie gdzie tu jest miejsce dla kierowcy? Sprzedawcy też nie wiedzieli.  Producenci zaczynając wojnę na komputery posunęli się chyba o kilka kroków za daleko. Nie ma problemu z kupieniem samochodu, który prawie sam jeździ, ale auto bez tych głupich systemów? Cóż…

Tak, chcę żeby moje auto prychało, siało postrach wśród okolicznych dzieci, budziło rano sąsiadów przy okazji tłukąc im szyby w oknach. Chcę żeby z rur wydechowych buchały płomienie, było przeraźliwie głośne, miało bagażnik na skrzynkę „Palace” i emitowało tyle CO2 co wszystkie przyszłe steki na świecie. Chcę żeby było twarde, niepraktyczne,  żeby każdy zakręt był walką o trafienie w czarne. Dorzućcie do tego jeszcze mocną V8-kę i zwykłą skrzynię biegów (z 5 przełożeniami a nie 102).

 

* – JZGBP – Jesteś Za Głupi By Prowadzić.

 

Wiadomość z ostatniej chwili, jeśli chcesz auto zapewniające radość z jazdy i bez tych wszystkich głupich systemów kup … Dacię Logan. To ona została spadkobiercą legendarnego Stanga, DB5, EB110 i Vipera.

Nadaję Ci imię…

Zastanawialiście się kiedyś jak określić kogoś lub coś jednym słowem? Czasem ciężko jest komuś nadać imię. Co się musi roić w głowach rodziców, którzy nazywają swoją córkę Kwiryna a syna Xavier. Z tego powodu dzieci nie maja łatwego życia ani w szkole ani gdy osiągną dorosłość. Nadanie imienia jest często chęcią odwołania się do szlacheckiej czy też ułańskiej tradycji bądź tez chęć wyróżnienia (ile znasz Pamel, nie ta się nie liczy, albo Samant czy Izaur).

W motoryzacyjnym grajdole panują takie same zasady. Jednym kiepskim pomysłem można zepsuć całkiem udany produkt. Jedni producenci wybierają oznaczenie cyfrowe, literowe czy też nazwy miast. Problem jednak się zaczyna gdy wkraczają spece od marketingu. Najczęściej skutki są delikatnie mówiąc opłakane, ale często też śmieszne. O tak. Znacie Mitsubishi Pajero? Na pewno. Ale jestem pewien, że nie wiecie co to znaczy. W pewnym sensie każdy kto miał piętnaście lat był Pajero (hiszp. onanista). A Toyota Tacoma? Brzmi całkiem ładnie i dumnie. Otóż niezupełnie. Tacoma to miasto w Stanach Zjednoczonych gdzie toczyły się wojny gangów (coś jak Toyota Pruszków czy Wołomin). Zostając w USA natykamy się na Chevroleta Nova. „No va” czyli po hiszpańsku „nie jedzie” – prawda że idealna nazwa dla samochodu? Dalej jest jeszcze ciekawiej. Znacie Opla Asconę albo Hondę Fitta? Nie jedźcie nimi ani do Portugalii ani do Szwecji. No chyba że chcecie być posądzeni o rozwiązłość (Ascona i Fitta to ni mniej ni więcej jak żeńskie narządy płciowe). Nie lepiej jest z Mazdą. Swego czasu produkowała model LaPuta co w Meksyku oznacza kobietę lekkich obyczajów. Wracając do Pajero, słyszeliście kiedyś o Buicku LaCrosse? W slangu francuskojęzycznych mieszkańców Kanady oznacza masturbującego się nastolatka. A coś bardziej z naszego podwórka? Na pewno znacie VW Touarega i Phaetona. Pierwszy z nich otrzymał nazwę na cześć afrykańskiego plemienia (Tuaregów), którzy byli handlarzami niewolników. Może VW chciał zasugerować, że Touareg ma wystarczająco duży bagażnik by przewieźć kilku. A Phaeton? Grecki bóg słońca Helios miał syna, Faetona. Powożąc brawurowo rydwanem zaprzęgniętym w skrzydlate konie spalił część naszej planety (i tak nie powstały płatki tylko Sahara).

Pozostaje tylko czekać na Hondę Cellulitis, BMW JestemBurakiem, Mercedesa TotalnyZłom555700, Opla DużyTyłek czy Toyotę Penis, prawa że ładne?

Tak więc jeśli następnym razem specu od marketingu, a raczej bezmózgie yeti będziesz wybierał nazwę dla czegokolwiek zastanów się. Czy nie lepiej jest być posądzonym o brak inwencji ale spać spokojnie? Myslę, że ci od 911, F430, GT40 czy choćby C4 mogą być całkiem zadowoleni z siebie. Ich żony nie odeszły, więc nie muszą być Pajero.

 

PS: Pozdrowienia dla właścicieli karawanów, Opli Caravan.