Swego czasu popełniłem pewien felieton, w którym poruszałem nadawanie nazw samochodom. Dzisiaj, w czasach gdy wszystko już było, specjaliści od marketingu muszą wyjątkowo wysilać swoje dwie szare komórki, aby wymyślić coś, co spowoduje swędzenie rąk u przyszłych klientów. Ci co mają jedną szarą komórkę idą na łatwiznę i odwołują się do historii danej marki, aby podkreślić dbałość o dziedzictwo. Najczęściej jednak poza nazwą i kilkoma designerskimi sztuczkami nie mają nic wspólnego ze swoimi pierwowzorami.
Fiat 500 jest zupełnie inny niż jego odpowiednik z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, a aktualne Mini już nie jest takie mini. Prawdę mówiąc oryginał z pewnością zmieściłby się w bagażniku aktualnej wersji i nie mam tu na myśli modelu Countryman.
Może zatem nazwa samochodu ma za zadanie określanie jego ducha? Zatem co kierowało kierownictwem Forda w 1997 roku, żeby czemuś co powstało na bazie czwartej generacji Fiesty nadać imię lwa królewskiego? Popatrzcie tylko na małą Pumę. Swoimi rozmiarami bardziej niż dostojnego drapieżnika przypomina jego przystawkę. Ale zacznijmy od początku.
Trzeba jednak oddać Pumie to co królewskie. Mały Ford mimo obecności na rynku od niemal dwóch dekad nadal wygląda jakby dopiero co wyszedł z deski kreślarskiej. Popatrzcie tylko na te linie, można je podziwiać tygodniami. Te owale, zakrzywienia i proste. Z dalszej perspektywy wydaje się znacznie większa niż jest w rzeczywistości. Puma to dziecko zupełnie nowej linii Forda, czyli New Edge. Dzięki temu zyskała na wyrazie oraz zadziorności. Poza tym ma jeszcze jedną zaletę. Nie ma chyba nikogo, kto powiedziałby, że mały Ford jest brzydki. Z powodzeniem i dumą mogłaby nosić jakiś włoski znaczek na masce. Dodajmy do tego zachód słońca i mamy prawdziwy klejnot. I pomyśleć, że gdzież tam pod spodem jest plebejska Fiesta.
Jeśli chodzi o wnętrze to nie jest źle, ale tylko do pewnego momentu, kiedy to uświadomisz sobie jak wygląda to z pierwszego Focusa i że jest w zasadzie w całości przeniesione z Fiesty. Jedynymi wyróżnikami są białe tarcze zegarów, kilka aluminiowych wstawek i metalowa gałka dźwigni zmiany biegów. Tak się nadawało szyku z ubiegłym wieku. Poza tym jest zadziwiająco praktyczne i spore jak na małe coupe. Oczywiście pod warunkiem, że nie korzystacie z siedzeń umieszczonych z tyłu. Za to bagażnik z powodzeń sprosta wymaganiom dwóch osób. I w takich kategoriach należy rozpatrywać Pumę, dwuosobowego, miejskiego coupe. Wówczas otrzymujemy pokaźnych rozmiarów miejsce na walizki.
W przypadku wyposażenia można trafić na niemal całkowitego golasa lub też na wersję, która dzisiaj jest określana jako standardowa. Można znaleźć poduszki powietrzne, radio z odtwarzaczem płyt, ABS, klimatyzację czy elektryczne szyby. Jednym słowem na bogato.
Żeby pokreślić walory sportowe małego Forda wyposażono go w dość mocne silniki. Wówczas samochody miejskie swoją gamę silnikową zaczynały od motorów o mocy rzędu 60 koni mechanicznych. Puma już na początku miała o trzydzieści więcej, a jeśli odpowiednio się postaraliście i wybraliście silnik o pojemności 1.7-litra, który powstał przy współpracy z Yamahą dostawaliście soczyste 125 koni mechanicznych oraz 157 Nm momentu obrotowego. Teoretycznie niezbyt wiele, ale trzeba pamiętać, że niemal wszystkie samochody wtedy ćwiczyły z Ewą Chodawkowską i dzięki temu Puma ważyła niewiele ponad tonę. To sprawia, że motor można określić mianem bardziej niż żwawego i przyspieszać do setki w lekko ponad dziewięć sekund i przekraczać magiczną barierę 200 km/h prędkości maksymalnej o całe 3 km/h. Dobre parametry jak na coś co ma mniej niż cztery metry długości i sprawdza się w głównie na wąskich, miejskich uliczkach. Do tego nie dużo pali, średnio w okolicach ośmiu litrów.
Ale czym byłby Ford, gdyby nie zadbał o detale w zawieszeniu. Teoretycznie nadal bazuje na rozwiązaniach pochodzących z Fiesty, ale dodano kilka przypraw utwardzając zawieszenie oraz używając magii. Dzięki temu Puma jest zwinna i można ją zakwalifikować jako jeden z lepiej jeżdżących przednionapędowych samochodów swego czasu a także swojej generacji. W sumie można by rzec, że zmienia kierunki jazdy jak prawdziwa puma. Dodajcie do tego układ kierowniczy o dobrej kalibracji i dostaniecie niewielkie usportowione coupe, które możne sprawić sporo radości z jazdy. Do tego zawieszenie przyjemnie wybiera nierówności nie tracąc nic ze swojej sprężystości. Oczywiście nie można tu mówić o specjalnym komforcie, ale posiadacze wrażliwych hemoroidów również nie powinni czuć się zawiedzeni.
Naturalnie jest również kilka minusów. Najmłodsze egzemplarze mają blisko czternaście lat a korozja wyjątkowo lubi Fordy. Wyciszenie także nie jest na najwyższym poziomie. Poza tym elementy karoserii nie są dostępne w takiej ilości jak do Fiesty oraz kosztują zauważalnie więcej, ale taka jest cena egzotyki.
A jeśli już o cenie mowa to małego Forda można nabyć już za dużo mniej niż dziesięć tysięcy złotych. Zważywszy na walory jakie oferuje to naprawdę niewiele. Jeździ sprawnie, nie jest przesadnie usterkowy, wygląda jak nieoszlifowany diament a obcowanie z Pumą sprawia masę radości.
Jeśli zatem lubisz odzież sportową, a nie masz ani dwóch ani trzech pasków, czyli odpowiednio nie chcesz jeździć Polo oraz Golfem trzeciej generacji powinieneś przychylniej spojrzeć na małe coupe od Forda, który, jak się ostatecznie okazuje, ma całkiem trafnie dobraną nazwę.
Zabawny, rymujący się tytuł 😉