Stary, japoński sedan i może.

Producenci samochodów uwielbiają przechwalać się swoim zaangażowaniem w stworzenie nowego modelu. Wielu inżynierów zginęło zostając po nocach dokonując pracochłonnych obliczeń. Inni zwariowali, ten jeden, który się ostał ma możliwość przemówienia swoim niezrozumiałym dla mas językiem przez dziesięć sekund o możliwościach i zaawansowaniu konstrukcji. Dalej wkraczają specjaliści od marketingu starając się wmówić wam, że tego właśnie chcecie, że jeśli nie kupicie tego samochodu skończycie zaślinieni jak część wspomnianych wcześniej konstruktorów. Czy zatem wszystko to co jest napisane w prospektach to czcze słowa? Jednym słowem – tak.

Jednak były momenty w dziejach motoryzacji, kiedy sława producenta szła wraz z jego dokonaniami i sukcesami. Kiedy silnik był sprawdzony na trasach długości milionów kilometrów w ciężkich warunkach. Kiedy biegi zmieniał ktoś o sile Mariusza Pudzianowskiego. Gdy zwycięstwo oznaczało, że się udało. Drugie miejsce nie było opcją bowiem to pierwszy przegrany.

Nigdy nie zająłem jednoznacznego stanowiska w wojnie Lancer – Impreza. Pierwszy zawsze wyglądał lepiej, a drugi miał najlepszy dźwięk na świecie zaraz po silnikach w układzie V. Rajdowym Subaru dzielnie powoził nieodżałowany Colin McRae, a w Mitsubishi przez kilka lat niepodzielnie panował Tommi Makinen.

Pierwsza generacja Subaru Imprezy w tym roku stała się wystarczająco posunięta w wieku, żeby kupić alkohol w kilku stanach albo Czadzie i patrząc na wszystkie generacje była najładniejszą, o ile to odpowiednie słowo dla tego typu samochodu. W końcu to zwyczajny sedan z czworgiem drzwi i miejscem dla rodziny, który ma całkiem praktyczny bagażnik. Dzięki jednak pewnym zabiegom stał się mokrym snem dla nastolatków ostatniego dziesięciolecia XX wieku. I nie wygląda jak koreański hatchback.

Kolor obowiązkowo niebieski, felgi złote. Coś co wydawało się jarmarcznym koszmarem stylisty dzisiaj uchodzi za kultowy zestaw. W czasach, gdy reflektory samochodów przyjmują coraz dziwniejsze formy „oczy” Imprezy są proste i nieco nudne, w końcu to japoński kompakt. Niech was to jednak nie zmyli. W przednim, ogromnym zderzaku umieszczono otwór, który zapewnia hausty powietrza do intercoolera, który jest dodatkowo chłodzony przez spryskiwacze. Obok spozierają na świat ogromne halogeny. Na masce umieszczono budkę suflerką, która nie jest tylko zaślepką dla ozdoby. Dodatkowo boczne listwy i tylny, pękaty zderzak z jedną, skromnych rozmiarów jak na dzisiejsze standardy, rurą wydechową. Oraz oczywiście creme de la creme, gargantuiczne regulowane skrzydło, które przysysa lekki tył. Jedynym dziewczęcym akcentem w tej kupie mięśni kipiącej testosteronem jest różowy znaczek na przedniej atrapie.

Dzisiaj, po latach, Subaru wygląda dobrze. Trochę oldschoolowo, ale nie festyniarsko rodem z dawnych katalogów tuningowych.

Wnętrze podporządkowane jest prostocie i funkcjonalności. Wielbiciele współczesnych komórek i przyrośniętych słuchawek do ucha nie znajdą tu wielu gadżetów. Prawdę mówiąc nie ma ich wcale.

Jest radio, klimatyzacja i nawiew, na szczęście bez suwaków. Część właścicieli obija deski rozdzielcze alkantarą, co wygląda naprawdę dobrze. Do tego proste wskaźniki i niemal kubełkowe fotele. Teraz to niewiele, ale wówczas miast wodotrysków było coś innego, klimat.

Aby ucieszyć właścicieli współczesnych ścigaczy materiały użyte we wnętrzu nie są zbyt dobrej jakości oraz bezpieczeństwo bierne raczej nie stoi na zbyt wysokim poziomie. Za to widoczność we wszystkich kierunkach jest wprost znakomita. Poza wielkim parapetem w tylnej szybie dzielącym świat na dwoje.

Silnik tradycyjnie dla Subaru to boxer o pojemności, również jak wówczas obyczaj kazał, dwóch litrów. Mimo turbosprężarki miał tylko 211 koni mechanicznych. Nie zapominajcie, że słowo „lekkość” było onegdaj słowem dodawanym w wyposażeniu standardowym. Impreza niewiele przekracza tonę dwieście masy własnej co pozwala na rozpędzanie do setki w trochę ponad sześć sekund. Z kronikarskiego obowiązku można wspomnieć o prędkości maksymalnej wynoszącej 230. Nie ona jest jednak ważna. To nie mistrz autostradowej prostej. Znaczy z nią też sobie świetnie poradzi, ale Impreza GT została stworzona do tańców na zakrętach.

Lekkie nadwozie, spojlery, świetne zawieszenie, rozpórki i odpowiednio mocny silnik powodują, że w sprawnych rękach Subaru nawet dzisiaj może dawać lekcje mocniejszym i nowocześniejszym samochodom.

Motor rozkręca się dopiero powyżej trzech tysięcy obrotów. Wcześniej jakby go nie było. Za to, gdy imprezę rozkręca turbosprężarka nic nie jest w stanie go zatrzymać, działa jak na podwójnym espresso. Szkoda tylko, że jest zadziwiająco cichy, ale to za sprawą konstrukcji. Układ wydechowy wesoło huczy jednak w środku większość dźwięków to szum opon i wiatru.

Układ kierowniczy jest lekki i dokładny. Nie po prostu dokładny tylko z iście saperską precyzja. I nigdy się nie myli. Precyzyjnie przekazuje wszystkie informacje.

Zawieszenie wbrew pozorom nie jest twarde. Udało się je wypośrodkować między umiarkowanym komfortem a zwinnością i sprężystością na zakrętach. Coś czego dzisiaj już nie ma i to bez pomocy pneumatycznych systemów z milionami przycisków i ustawień.

Miodem oczywiście jest również napęd. To nie jakieś testowane w halach tryby i zabawy w dołączane osie. To sprawdzone rozwiązania, które katowano na setkach oesów by sprawnie działać się w cywilnej jeździe. Brakuje tylko charakterystycznego popiskiwania.

Gładki asfalt to jednak nie jedyny teren łowny dla Subaru. Świetnie się czuje na fragmentach z luźną nawierzchnią jak choćby na torze w Słomczynie. Na nierównościach porusza się niewzruszone jak balon wyśmiewając prawa fizyki. Dodaj do tego błyskawiczny silnik, który ciągle opiera się o czerwone pole i parsknięcia zaworu upustowego. I to wszystko w ponad piętnastoletnim samochodzie.

Wady? Z pewnością kilka by się znalazło. Spalanie nie jest najniższe ani części zamienne nie należą do najtańszych. Ale w końcu nie ma tego co oczekiwać od samochodu z takimi zdolnościami. Wówczas byłby perfekcyjny. A tak jest „tylko” skuteczny niczym Yakuza i wychodzi niemal z każdego pojedynku zwycięsko.

Chociaż po zastanowieniu jest jeden minus i to całkiem sporych rozmiarów. Żeby prawdziwie cieszyć się Imprezą trzeba kupić sobie tor wyścigowy w pakiecie.

Jedna myśl w temacie “Stary, japoński sedan i może.”

  1. Myślałem o Imprezie jako konkurencie dla E34. Walka całkiem innych segmentów i stylów wykorzystania. Jednak opcja uta starszego i z większym motorem wygrała. Po torach nie wożę się więc szkoda marnować potencjał wozu. Wygodne kombi wygrało.

Skomentuj Bebok Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *